21 kwietnia 2014

167 km "w siodle".


GRAŻYNA: Już jakiś czas temu stwierdziłam, że przygotowania do świąt nie niosą ze sobą niczego dobrego. Tradycja tradycją (bardzo lubię!), ale to wielkie sprzątanie, gotowanie, zmęczenie, pohukiwanie na wszystkich i wszystko w okół, a na końcu poczucie, że nikt niczego nie docenia, jest wykańczające szczególnie psychicznie. Tak więc, od jakiegoś już czasu, NICZEGO nie robię z myślą o świętach, może oprócz przygotowywania potraw :) Okna myję gdy są brudne, firanki piorę gdy uznam że nadszedł czas, sprzątam na bieżąco , więc brudem nie zarastamy a porządki świąteczne traktuję jak każde inne, czyli takowe nie istnieją. I nie czuję już tej frustracji, że z czymś nie zdążę, bo nic NIE MUSZĘ! ;P

JACEK: Wielką Sobotę postanowiliśmy uczcić po swojemu, długą wyprawą rowerową. Wyruszyliśmy po śniadaniu, około godz 10.00. Pierwszym punktem podróży był Sztynort: jest to wieś typowo turystyczna z przystanią jachtową


i pałacem Lehndorffów, w którym bywał nawet Ignacy Krasicki u swojego przyjaciela hrabiego Ernesta Lehndorfa.


Dalej trasa biegła przez Srokowo i Barciany, niestety nie znaleźliśmy tam nic ciekawego, może tylko park w Barcianach gdzie zatrzymaliśmy się na drugie śniadanie. Z Barcian kierowaliśmy się do Korsz: miasto znane z jednego z największych węzłów kolejowych na Mazurach. Jedynymi atrakcjami jakie udało mi się uchwycić była zabytkowa lokomotywa


 i tyłek Grażynki na rowerze :D


GRAŻYNA: Bardzo śmieszne! ;P Ten tyłek to może atrakcja dla Ciebie ale zapewniam, że NIE JEST TO atrakcja turystyczna :))) Co do Barcian i Korsz to tak szczerze mówiąc nie wysililiśmy się, żeby szukać tam ciekawostek. Zresztą oboje dobrze wiemy, że tak długie wycieczki rowerowe są raczej wyścigiem z czasem a nie krajoznawcze...

JACEK: Następnym punktem podróży był Bisztynek: malutkie miasteczko gdzie mieliśmy się zatrzymać trochę dłużej i podziwiać jego atrakcje: Brama Lidzbarska z XVw, spichlerz z XVIIIw i Diabelski Kamień. Droga z Korsz do Bisztynka nie obyła się bez dodatkowych atrakcji, których w programie wycieczki nie ujęliśmy, a nawet nie przewidzieliśmy, chociaż jako doświadczeni już rowerzyści powinniśmy. Około 10 - 12 km przed Bisztynkiem Grażynce zeszło powietrze z tylnego koła.  Napompowałem je licząc na to, że w Bisztynku będzie otwarty  sklep rowerowy i kupimy dętkę, a że zbliżała się już 14.00 szanse były niewielkie. Jechaliśmy ile sił w nogach by zdążyć, jednak sklep był już zamknięty. Nadzieja umiera ostatnia ;)
Właściciel będący jeszcze w środku był na tyle miły, że nam dętkę sprzedał najbardziej zbliżoną do naszej lecz nie identyczną, co się okazało niezłym ZONK-iem. Zbyt szeroką dętkę dało się upchnąć w oponie, ale wentyl nijak nie chciał przeleźć przez otwór w feldze.



GRAŻYNA: Chwilowe uczucie radości ustępujące rozczarowaniu i pytanie: "co dalej", nie było fajne... Do domu mieliśmy, bagatela, ok 80 km! :o Pozostało wygrzebać ze śmietnika wyrzuconą starą dętkę i zakleić dziurę, co zostało zrobione przez Jacka (łatki z sobą mieliśmy). Po naprawie koła udaliśmy się do Diabelskiego Kamienia gdzie wchodziłam w konszachty z diabłem :D


JACEK: Diabelski Kamień znajdujący się w Bisztynku jest drugim co do wielkości, po Trygławie z Tychowa na Pomorzu Środkowym, głazem narzutowym w Polsce. Ma 3 m wysokości, 8 m długości i 7 m szerokości. Według legendy diabeł został ojcem chrzestnym syna ubogiego szewca z Bisztynka. W zamian chłopiec, po ukończeniu nauk, miał być oddany swemu chrzestnemu. Nieświadomi, z kim zawierają umowę, rodzice wykształcili syna na księdza. W dniu, w którym odprawiał swoją pierwszą mszę, diabeł miał bardzo pilną pracę - przenosił głaz z Afryki. Ze złości, że nie zdążył przed wyświęceniem chłopca na księdza i stracił jego duszę, diabeł porzucił swój ładunek właśnie w Bisztynku. Ponoć do dziś głaz ma magiczną moc - aby ustrzec się nieszczęść i przegonić pecha, należy obejść go dwukrotnie zgodnie z ruchem wskazówek zegara, co oczywiście zrobiliśmy ;)


Z uwagi na to że czas uciekał, usterka zabrała nam trochę czasu, a to była dopiero połowa drogi i chcieliśmy zdążyć do domu przed zmrokiem, odpuściliśmy szukanie Bramy Lidzbarskiej i spichlerza.
Z Bisztynka kierowaliśmy się do Reszla (około 20 km) znajduje się tam zbudowana w 1877 r, druga pod względem rozmiarów stajnia Europy (której poszukiwania również odpuściliśmy :/). Budynek ma 150 m długości i mieści 150 stanowisk dla koni. Tasiemcowa stajnia wraz z całym zabytkowym kompleksem służy kętrzyńskiemu Stadu Ogierów. Jego specjalnością jest hodowla masywnych ogierów ras zimnokrwistych. Są tam organizowane atrakcje turystyczne w postaci wycieczek bryczkami do Świętej Lipki lub Gierłoży KLIK
W drodze do Reszla, ok 5 km przed miejscem docelowym, znowu zeszło powietrze z koła, tym razem odleciał wentyl :o Pozostało już tylko szukanie warsztatu albo kogoś z wiertarką, kto by rozwiercił otwór w feldze. Po 15 minutowym marszu z rowerami doszliśmy do zabudowań gdzie napotkany pan użyczył nam wiertarki i mogliśmy wymienić dętkę. Wyruszyliśmy dalej, ale z uwagi na uciekający czas i około 65 km do domu, nie zatrzymywaliśmy się już w Reszlu, a dopiero w Świętej Lipce gdzie się posililiśmy, odpoczęliśmy, napiliśmy Świętej Wody ;) i ok 18.30 ruszyliśmy dalej.


GRAŻYNA: Taaa.... najpierw konszachty z diabłem a potem Święta Woda ;P
Nie ma to jak być kutym na cztery łapy ;)))
Po tak wrednym zachowaniu mojej dętki, myśli miały prawo być różne, ale nie pozwoliłam głowie, aby popsuła mi nastrój :)


Widoki rekompensowały dużo :)



 "Wina" nieprzygotowania była NASZA. Wybierając się rowerami gdziekolwiek trzeba być przygotowanym na dziurę w dętce i inne usterki, a my jak dzieci zapakowaliśmy kanapki, wodę, pompkę, no dobra i chociaż łatki ;p i wyruszyliśmy na "podbój świata" ;D Najbardziej przerażała mnie wizja marszu. Mogę iść 20-30 km ale 65... Zakładając tempo 6 km/h to ponad 10 h czyli średnio możliwe haha :)
Była jeszcze ewentualność dojścia do Kętrzyna (20 km) i stamtąd pociągiem do Giżycka, a następnie kolejne 15 km marszem... Może na śniadanie Wielkanocne byśmy zdążyli ;p ;p ;p
Do domu DOJECHALIŚMY rowerami o 21 już bez przygód. Zmęczenie  jakie czułam jest nie do opisania, może podobne do tego, gdy po raz pierwszy przejechaliśmy 28 km ;)
Na niedzielę Wielkanocną mieliśmy dwa plany do zrealizowania: 1. biegowy - pierwszą piątkę biegnę ja a Jacek rowerem obok, drugą piątkę (tempówkę) robi Jacek, a ja wracam rowerem; 2. rowerowy - jedziemy do mamy J na kawę, w dwie str 120 km! Jednak mięśnie zweryfikowały plany, tzn moje mięśnie, bo Jacek swoją piątkę przebiegł, choć nie do końca tak jak chciał, a ja tylko "pokicałam" na rowerku przy jego boku. O wyjeździe do mamy nie było mowy ;p Zresztą przez cały dzień przemieszczałam się krokiem posuwistym :)))
Dziś jest już lepiej, i nawet pomyślałam o długim, samotnym rowerze (Jacek w pracy), ale noc jakaś nieprzespana, więc i uczucie zmęczenia mi towarzyszy...

Jestem ciekawa jakimi kolorami namaluję mój dzień...


Grażyna i Jacek

4 komentarze:

  1. pozdrawiam WAS serdecznie...belferzyca

    OdpowiedzUsuń
  2. jesteście niesamowici !!!!!
    Ela -Czarodziejka

    OdpowiedzUsuń
  3. Tradycyjnie świąteczny rower podoba mi się bardzo :)))))) My też w tym roku podobnie, tylko dystans duuuuuuużo mniejszy ;) Buziaki dla Was :*

    OdpowiedzUsuń