27 kwietnia 2014

Honorowa stówa :)

Jacek: Sobotnią wycieczkę planowaliśmy już kilka dni wcześniej. Miała być ambitnie długa, ale plany zostały zweryfikowane w trakcie jej trwania. Przygotowałem sobie trasę z mapką w Google, która wyglądała tak:


Mieliśmy wyruszyć o 8, budzik zadzwonił o 7, a i tak wyjechaliśmy prawie z godzinnym opóźnieniem. Jechaliśmy na ponad 180 km, a wybraliśmy trasę częściowo gruntową i brukową, tak jakbyśmy zapomnieli o tym, że są to spowalniacze przez które traci się cenny czas.

Grażyna: Jakoś tak to ostatnio jest, że coraz częściej trudno podnieść nam tyłki z łóżka natychmiast po dźwięku budzika. Jeszcze leżymy, przeciągamy się, przytulamy, milczymy i każde jest zatopione w swoich myślach. Ja miewam nawet takie, żeby w ogóle z tego łóżka się nie ruszać, tak jak dziś np... Ale dziś nie mam sił, organizm powiedział PAS!
Z planów na sobotę bardzo się cieszyłam, lubię te nasze wyprawy nawet jeśli czasami to tylko trening w czystej formie, polegający na przelocie z punktu A do punktu G (;p) Jednak wczoraj było coś nie tak od samego początku, nie czułam tej wycieczki w sobie :/ a po 50 km strasznie mnie piekły mięśnie ud.
Jazdę lasem bardzo lubię, brukiem mniej bo po takich wytrzęsinach zawsze boli mnie głowa, ale ta cisza, zieleń, śpiew ptaków, kicające zające rekompensują wszystko.

Jacek: Pierwszym ciekawszym miejscem podróży był Gierłoż, gdzie znajduje się Park Miniatur


 

oraz wojenna kwatera Hitlera...




INFO 
na którą się nawet wdrapaliśmy ;P 

Grażyna: Z tym wdrapywaniem się to lekka przesada :) tzn jeśli o mnie chodzi. Ustawianie aparatu na samowyzwalaczu, a potem próba zmieszczenia się w czasie, żeby dobiec do drabinek i wejść choć na kilka szczebli wcale nie była taka prosta ;D Ale jak widać udało się :))) 
Jednak najbardziej "rozwaliła" mnie śmiechowo informacja zamieszczona na tablicy, którą na prośbę Jacka sfotografowałam. Myślałam, że chodzi o informacje związane z kwaterą, nie czytałam, zdjęcie zmieściłam w kadrze, pstryknęłam i tyle. Zwróciłam tylko uwagę na zdjęcia nietoperzy. 


W domu, po przerzuceniu zdjęć do kompa, ogarnęłam tekst wzrokowo (nie wczytując się) i wyłuskałam "mopka Barbastella, więc pytam Jacka: "to był jakiś Niemiec o takiej nazwie?" Mieliśmy z czego się pośmiać bo typową blondi się okazałam :D :P 
Oczywiście po sekundzie już wiedziałam, że o nietoperze chodzi i nie ma tam wzmianki o Hitlerze, no ale co chlapnęłam to moje ;) 

Jacek: Niemiec Mopek Barbastella... haha! no brzmi wyjątkowo po niemiecku ;P ;P ;P 
Dalsza droga prowadziła  jeszcze 5 km lasem, a po wydostaniu się na asfalt kierowaliśmy się na Sterławki Wielkie, a stamtąd do Rynu.


Niestety, złośliwość rzeczy martwych i tym razem dała znać o sobie. Na 8 km przed Rynem z naprawianego już wcześniej koła, w rowerze Grażynki, zeszło powietrze. Napompowałem i do Rynu jakoś dojechaliśmy. Zatrzymaliśmy się nad jeziorem Ołów 


przy Zamku Krzyżackim w którym obecnie jest Hotel. 


Wyjąłem dętkę i serwując jej kąpiel w jeziorze zlokalizowałem miejsce utraty powietrza. Okazało się, że to wada fabryczna dętki. Cóż, bywa i tak.


W Rynie widzieliśmy też wiatrak Holenderski z 1873 r. (aktualnie w remoncie),



 oraz wieże ciśnień z XIX wieku


Z  uwagi na to iż w Rynie zastała nas godzina 14.00, a był to dopiero 57 km naszej podróży, postanowiliśmy skrócić trasę i wracać do domku, bo jadąc tak jak zaplanowaliśmy mogłaby nas północ zastać, a o 4.00 pobudka do pracy.

Grażyna: Hola, hola! Nie tak od razu ;p
Ponieważ chcieliśmy "zaoszczędzić" to postanowiliśmy naszą dziurę w dętce zakleić, zamiast wymienić. Efekt był taki, że po obejrzeniu wszystkich powyższych cudowności, powietrza w dętce nie było ponownie :/ Tym razem nastąpiła wymiana, darowaliśmy sobie OSZCZĘDZANIE ;P



Co do wiatraków to je uwielbiam (tak samo jak autostrady i miejsca owiane tajemnicą, magią i czarami ;P), ale patrząc na ten (od innej strony) czułam jego okaleczenie :(


Zabrakło mi skrzydeł... Pomyślałam też, że ten komin pasuje jak świni siodło :/ 
Ruszyliśmy dalej.
W Giżycku wpadliśmy jeszcze do Lidla na lody migdałowe ;P taka mała rozkosz dla podniebienia :) i do domu dotarliśmy ok 17. Z trasy zaplanowanej (powyżej) zrobiła się trasa przejechana poniżej :)


i bardzo nam zależało żeby choć honorowa stówa wyszła ;P
Przez cały czas szukałam pozytywów tej wyprawy, starałam się dobrze bawić i wyciągać wnioski.
Nasunęły mi się takie:
1. zawsze wstawać po dźwięku budzika (na wyprawy!) i wyruszać zgodnie z planem,
2. na długich wyjazdach (bez planowanych noclegów) NIGDY nie skracać trasy nieznanymi dróżkami leśnymi i polnymi,
3. nie próbować oszczędzać na drobiazgach ;p
4. i ostatni punkt: na faceta z wkurwem W OGÓLE NIE ZWRACAĆ UWAGI!!! :D 

AMEN 

Grażyna i Jacek

25 kwietnia 2014

Chleb, chlebek, chlebuś!

Pomimo wolnego dnia dla nas obojga, o 6:50 obudził nas budzik.
Wcale nie mieliśmy ochoty wygrzebywać się z łóżka, ale Jackowe wizyty lekarskie, dawno umówione, czekały na zrealizowanie.
Postanowiłam nie tracić czasu i upiec chleb :)
Robię to od prawie 2 lat i nie zamierzam przestać, bo smaku mojego chleba nie da się porównać z żadnym kupnym pieczywem, a jedna kromka zastępuje trzy sklepowe. I ten zapach panoszący się jeszcze długo w naszym domku, mmmm.... :) Wszystko zaczęło się dzięki mojej Sysi, która tak cudnie nęciła swoimi opowiastkami i zdjęciami, iż nie mogłam się powstrzymać żeby nie spróbować. Najpierw była zabawa z wyhodowaniem zakwasu, które to dzieło okazało się wcale nie trudne. Ten sam zakwas wyhodowany wtedy, dokarmiany gdy potrzeba, mam do dziś! Najczęściej piekę chleb szybki (tak go sobie nazwałam ;p), który i tak potrzebuje czasu na wyrośniecie i upieczenie czyli ok 2 godz. Jedyny "problem" polega na tym że w tym czasie trzeba być w domu, bo cała reszta to jak z dobrym ciastem drożdżowym :)
Są chlebki, które potrzebują pracy nawet do 5-6 godz, ale na te zbyt leniwa jestem ;p Moim faworytem jest chleb pomidorowy :D Uwielbiam go i kocham pod warunkiem, że robię ze świeżych pomidorów, a nie z sokiem pomidorowym czy z pomidorami z puszki. Wydawałoby się, że pomidor to pomidor, ale w tym chlebusiu wyczuwa się ogromną różnicę w smaku.
Czasami piekę bułki czy rogale, jednak z tymi obchodzę się ostrożnie gdyż za szybko znikają ;p i wyłażą... w boczkach! ;P Efekt zdecydowanie nie chciany czyli skutek uboczny. Dziś wyrobiłam 2 bochenki pszenno-żytnio-razowe, a do jednego dorzuciłam czerwoną paprykę :)



Jednocześnie, delektując się zapachem chlebusia, rozmyślam o jutrzejszej rowerowej wycieczce, a dokładniej o tym co spakować, żeby wpadek nie było. Z drugiej strony wpadki dodają takim wyprawom odrobiny pikanterii i gdy jest już PO wszystkim opowiada się o nich żartobliwie :)
Wyprawa na ok 180 km czyli 10-12 godz.  Wyruszamy o 8, powrót planujemy ok 20, posiłki co 3 godz co daje 4 pełne karmienia + gorzka czekolada jako dopalacz (może mleczko w tubce by się przydało... ;p) oraz 8 litrów wody - jak zabraknie dokupimy. Nie jemy w barach ani knajpach ze względów ekonomicznych i zdrowotnych! Do spakowania: 2 serki wiejskie, 2 banany, 2 zestawy obiadowe (kuskus, warzywa, pierś+oliwa z oliwek), 4 wypasione kanapki i jeszcze coś o czym nie wiem ;) bo za mało posiłków mi wychodzi. Do tego apteczka w wersji mini, 2 DĘTKI, pompka, łatki, jakiś ręcznik, koszulki funkcyjne gdyby zimno się nagle zrobiło, oczywiście APARAT!
Przeraża mnie tylko ten wiatr, który nie odpuszcza od kilku dni... Albo zacznę go traktować jak wyzwanie, albo wyprawa stanie pod znakiem zapytania... ;p
Dziś regeneruję mięśnie bo się mocno skatowały ostatnio. Natomiast Jacek (właśnie wrócił :D) za godzinkę rusza na trening biegowy (10-15 km), ja lajtowo potowarzyszę mu na rowerku, a resztę dnia spędzimy patrząc sobie w oczy ;P
O!  :D
Ja tu pitu, pitu, a chlebki już gotowe :)))



Grażyna

23 kwietnia 2014

Zwyczajny dzień i róż.

Nasze życie to nie tylko bieg, wycieczki rowerowe i sielanka, to także dzień powszedni,  nasze tęsknoty, marzenia i problemy (o tych ostatnich TU nie będzie), dzień zwyczajny, który najczęściej maluje się odcieniami szarości wplatając odrobinę różu.
Ten róż to moja niekończąca się nadzieja....


Dzisiaj wstałam bardzo wcześnie, jak zawsze gdy Jacek idzie do pracy. Od pewnego czasu jeździ tam rowerem (15 km w jedną str). Gdy on się szykował wpadłam na pomysł, że potowarzyszę mu rowerowo skoro i tak już spać nie będę :) Bardzo szybko się ubrałam i o 4:50 wyruszyliśmy.
Cudny jest świat o świcie... wschodzące słońce, śpiew budzących się ptaków, kicające zające, sarny, ptactwo łowne krążące nad głowami (dobrze, że nie jestem Pisklakiem ;p) i te opadające mgły nad polami! Na ich widok natychmiast zaczęłam nucić piosenkę  SDM :)
Głowa bujała mi się jak na sprężynie raz w jedną raz w drugą str, gdy w tym samym czasie Jacek jechał bardzo skupiony, nie widzący niczego. Na moje pytanie dlaczego ma taką straszną minę, odp: "skupiam się na jeździe, żeby się nie spocić" Dobre :D ;P
Nie wie co traci, a ja bardzo żałuję, że nie wzięłam aparatu, telefonem nawet nie przymierzyłam się do fotek bo to bez sensu i tak nie oddały by tego co oczyska widziały :) Będzie pewnie jeszcze okazja, żeby wstać o 4 i wyruszyć na fotograficzne łowy ;) Zrobiłam sobie  kółeczko i wracałam z zamiarem wskoczenia pod prysznic i do łóżka z kawą, jednak po prysznicu jakoś łóżko mi odeszło ;) 
Ogarnęłam Norkę, zrobiłam 2 prania, upiekłam chałkę dla J i nawet zawiozłam żeby zjadł świeżą, a ja tym sposobem zaliczyłam 2 treningi czyli łącznie 67 km :D

Wczoraj wymieniliśmy w moim rowerze oponę i dętkę, a w drodze po ich zakup Jackowi pękła linka od przerzutek :o Coś kiepsko wchodziliśmy w te konszachty z diabłem skoro nadal dopada ją nas usterki ;P Oprócz drobnych zakupów Jacek przebiegł kilka pętelek na stadionie z całkiem dobrym czasem.


Patrzyłam na niego i przypomniało mi się, jak podczas przygotowań do półmaratonu przebiegłam 8 km w takich pętelkach, po 300 metrów każda. To było straszne! Pod koniec płakałam ze złości :p
Bieganie musi mi dawać poczucie wolności, a te stadionowe kółeczka robiły niezły syf w głowie.
Podobnie czułam na biegu "Przegonić Raka" w W-wie, 5 pętelek po 1 km! Gdy głowa po raz 3 oglądała ten sam obraz miałam ochotę zejść i zakończyć bieg....
A dziś? Oddałabym wszystko żeby wstać, ubrać moje Asicsy i gnać przed siebie... ale nogi wciąż nie pozwalają :(
Ale hola, hola!!! To ma być pozytywna pisanina :)
Ja po prostu... :)

Jutro w planach długie wybieganie Jacka, a pojutrze długi, rowerowy wypad :D 
Grażyna

21 kwietnia 2014

167 km "w siodle".


GRAŻYNA: Już jakiś czas temu stwierdziłam, że przygotowania do świąt nie niosą ze sobą niczego dobrego. Tradycja tradycją (bardzo lubię!), ale to wielkie sprzątanie, gotowanie, zmęczenie, pohukiwanie na wszystkich i wszystko w okół, a na końcu poczucie, że nikt niczego nie docenia, jest wykańczające szczególnie psychicznie. Tak więc, od jakiegoś już czasu, NICZEGO nie robię z myślą o świętach, może oprócz przygotowywania potraw :) Okna myję gdy są brudne, firanki piorę gdy uznam że nadszedł czas, sprzątam na bieżąco , więc brudem nie zarastamy a porządki świąteczne traktuję jak każde inne, czyli takowe nie istnieją. I nie czuję już tej frustracji, że z czymś nie zdążę, bo nic NIE MUSZĘ! ;P

JACEK: Wielką Sobotę postanowiliśmy uczcić po swojemu, długą wyprawą rowerową. Wyruszyliśmy po śniadaniu, około godz 10.00. Pierwszym punktem podróży był Sztynort: jest to wieś typowo turystyczna z przystanią jachtową


i pałacem Lehndorffów, w którym bywał nawet Ignacy Krasicki u swojego przyjaciela hrabiego Ernesta Lehndorfa.


Dalej trasa biegła przez Srokowo i Barciany, niestety nie znaleźliśmy tam nic ciekawego, może tylko park w Barcianach gdzie zatrzymaliśmy się na drugie śniadanie. Z Barcian kierowaliśmy się do Korsz: miasto znane z jednego z największych węzłów kolejowych na Mazurach. Jedynymi atrakcjami jakie udało mi się uchwycić była zabytkowa lokomotywa


 i tyłek Grażynki na rowerze :D


GRAŻYNA: Bardzo śmieszne! ;P Ten tyłek to może atrakcja dla Ciebie ale zapewniam, że NIE JEST TO atrakcja turystyczna :))) Co do Barcian i Korsz to tak szczerze mówiąc nie wysililiśmy się, żeby szukać tam ciekawostek. Zresztą oboje dobrze wiemy, że tak długie wycieczki rowerowe są raczej wyścigiem z czasem a nie krajoznawcze...

JACEK: Następnym punktem podróży był Bisztynek: malutkie miasteczko gdzie mieliśmy się zatrzymać trochę dłużej i podziwiać jego atrakcje: Brama Lidzbarska z XVw, spichlerz z XVIIIw i Diabelski Kamień. Droga z Korsz do Bisztynka nie obyła się bez dodatkowych atrakcji, których w programie wycieczki nie ujęliśmy, a nawet nie przewidzieliśmy, chociaż jako doświadczeni już rowerzyści powinniśmy. Około 10 - 12 km przed Bisztynkiem Grażynce zeszło powietrze z tylnego koła.  Napompowałem je licząc na to, że w Bisztynku będzie otwarty  sklep rowerowy i kupimy dętkę, a że zbliżała się już 14.00 szanse były niewielkie. Jechaliśmy ile sił w nogach by zdążyć, jednak sklep był już zamknięty. Nadzieja umiera ostatnia ;)
Właściciel będący jeszcze w środku był na tyle miły, że nam dętkę sprzedał najbardziej zbliżoną do naszej lecz nie identyczną, co się okazało niezłym ZONK-iem. Zbyt szeroką dętkę dało się upchnąć w oponie, ale wentyl nijak nie chciał przeleźć przez otwór w feldze.



GRAŻYNA: Chwilowe uczucie radości ustępujące rozczarowaniu i pytanie: "co dalej", nie było fajne... Do domu mieliśmy, bagatela, ok 80 km! :o Pozostało wygrzebać ze śmietnika wyrzuconą starą dętkę i zakleić dziurę, co zostało zrobione przez Jacka (łatki z sobą mieliśmy). Po naprawie koła udaliśmy się do Diabelskiego Kamienia gdzie wchodziłam w konszachty z diabłem :D


JACEK: Diabelski Kamień znajdujący się w Bisztynku jest drugim co do wielkości, po Trygławie z Tychowa na Pomorzu Środkowym, głazem narzutowym w Polsce. Ma 3 m wysokości, 8 m długości i 7 m szerokości. Według legendy diabeł został ojcem chrzestnym syna ubogiego szewca z Bisztynka. W zamian chłopiec, po ukończeniu nauk, miał być oddany swemu chrzestnemu. Nieświadomi, z kim zawierają umowę, rodzice wykształcili syna na księdza. W dniu, w którym odprawiał swoją pierwszą mszę, diabeł miał bardzo pilną pracę - przenosił głaz z Afryki. Ze złości, że nie zdążył przed wyświęceniem chłopca na księdza i stracił jego duszę, diabeł porzucił swój ładunek właśnie w Bisztynku. Ponoć do dziś głaz ma magiczną moc - aby ustrzec się nieszczęść i przegonić pecha, należy obejść go dwukrotnie zgodnie z ruchem wskazówek zegara, co oczywiście zrobiliśmy ;)


Z uwagi na to że czas uciekał, usterka zabrała nam trochę czasu, a to była dopiero połowa drogi i chcieliśmy zdążyć do domu przed zmrokiem, odpuściliśmy szukanie Bramy Lidzbarskiej i spichlerza.
Z Bisztynka kierowaliśmy się do Reszla (około 20 km) znajduje się tam zbudowana w 1877 r, druga pod względem rozmiarów stajnia Europy (której poszukiwania również odpuściliśmy :/). Budynek ma 150 m długości i mieści 150 stanowisk dla koni. Tasiemcowa stajnia wraz z całym zabytkowym kompleksem służy kętrzyńskiemu Stadu Ogierów. Jego specjalnością jest hodowla masywnych ogierów ras zimnokrwistych. Są tam organizowane atrakcje turystyczne w postaci wycieczek bryczkami do Świętej Lipki lub Gierłoży KLIK
W drodze do Reszla, ok 5 km przed miejscem docelowym, znowu zeszło powietrze z koła, tym razem odleciał wentyl :o Pozostało już tylko szukanie warsztatu albo kogoś z wiertarką, kto by rozwiercił otwór w feldze. Po 15 minutowym marszu z rowerami doszliśmy do zabudowań gdzie napotkany pan użyczył nam wiertarki i mogliśmy wymienić dętkę. Wyruszyliśmy dalej, ale z uwagi na uciekający czas i około 65 km do domu, nie zatrzymywaliśmy się już w Reszlu, a dopiero w Świętej Lipce gdzie się posililiśmy, odpoczęliśmy, napiliśmy Świętej Wody ;) i ok 18.30 ruszyliśmy dalej.


GRAŻYNA: Taaa.... najpierw konszachty z diabłem a potem Święta Woda ;P
Nie ma to jak być kutym na cztery łapy ;)))
Po tak wrednym zachowaniu mojej dętki, myśli miały prawo być różne, ale nie pozwoliłam głowie, aby popsuła mi nastrój :)


Widoki rekompensowały dużo :)



 "Wina" nieprzygotowania była NASZA. Wybierając się rowerami gdziekolwiek trzeba być przygotowanym na dziurę w dętce i inne usterki, a my jak dzieci zapakowaliśmy kanapki, wodę, pompkę, no dobra i chociaż łatki ;p i wyruszyliśmy na "podbój świata" ;D Najbardziej przerażała mnie wizja marszu. Mogę iść 20-30 km ale 65... Zakładając tempo 6 km/h to ponad 10 h czyli średnio możliwe haha :)
Była jeszcze ewentualność dojścia do Kętrzyna (20 km) i stamtąd pociągiem do Giżycka, a następnie kolejne 15 km marszem... Może na śniadanie Wielkanocne byśmy zdążyli ;p ;p ;p
Do domu DOJECHALIŚMY rowerami o 21 już bez przygód. Zmęczenie  jakie czułam jest nie do opisania, może podobne do tego, gdy po raz pierwszy przejechaliśmy 28 km ;)
Na niedzielę Wielkanocną mieliśmy dwa plany do zrealizowania: 1. biegowy - pierwszą piątkę biegnę ja a Jacek rowerem obok, drugą piątkę (tempówkę) robi Jacek, a ja wracam rowerem; 2. rowerowy - jedziemy do mamy J na kawę, w dwie str 120 km! Jednak mięśnie zweryfikowały plany, tzn moje mięśnie, bo Jacek swoją piątkę przebiegł, choć nie do końca tak jak chciał, a ja tylko "pokicałam" na rowerku przy jego boku. O wyjeździe do mamy nie było mowy ;p Zresztą przez cały dzień przemieszczałam się krokiem posuwistym :)))
Dziś jest już lepiej, i nawet pomyślałam o długim, samotnym rowerze (Jacek w pracy), ale noc jakaś nieprzespana, więc i uczucie zmęczenia mi towarzyszy...

Jestem ciekawa jakimi kolorami namaluję mój dzień...


Grażyna i Jacek

20 kwietnia 2014

Zapiski biegowe - moja pierwsza piętnastka.

Doświadczenia biegowego jeszcze nie mam, przebiegnięta pół roku temu piątka w Warszawie, później kilka niesystematycznych treningów jesienią na dystansach od 5 do 10 km, prawie bezbiegowa zima (kilka wybiegań było) teraz od wiosny postanowiłem przygotować się do leśnego biegu na 10 km w Gałkowie. Z uwagi na pracę trenuję nie wiecej niż 2-4 razy w tygodniu. Z uwagi na brak doświadczenia pomaga mi Grażynka. Ponoć by dobrze pobiec na 10 km na treningach trzeba biegać raz w tygodniu na dłuższe dystanse. Biegłem już 11 i 12 km, więc zaplanowaliśmy 15 km :)
Cała trasa prowadziła lasem, początek był tempem zachowawczym by starczyło sił do końca biegu. Pierwsze 6 km poszło całkiem nieźle, na 7 straciłem dużo energii na dość długim, piaskowym podbiegu, przyśpieszyłem według planu od 8 km lecz sił mi starczyło tylko do 13.
Kilometr 13 był najdłuższy i najbardziej męczący z całego biegu, nogi były coraz cięższe i każdy krok był sporym wysiłkiem, przemęczyłem jeszcze 14 kilometr i udało się ostatkiem sił wysupłać energię na 15 kilometrze, który przebiegłem najszybciej.
Moja "trenerka" Grażynka jechała obok rowerem pilnując mojego tempa i "prowadząc" na czas 90 minut. Niestety, nie do końca się to udało ale z 91 min i 45 sek też jestem zadowolony ;) Przecież dopiero pierwszy raz przebiegłem tak długi dystans :D
Rok temu nawet do głowy by mi nie przyszło, że kiedykolwiek zacznę biegać... ;)



Jacek


Wielkanoc.

WESOŁYCH ŚWIĄT! :D 


życzy Grażyna i Jacek :)

18 kwietnia 2014

Grądy Kruklaneckie

Dzisiejszy dzień zaczął się leniwie jak zawsze, gdy nie muszę iść do pracy, z kawą i laptopem.
Około południa zapadła decyzja by poszukać jakiegoś miejsca związanego z lokalną historią.
Padło na ruiny mostu kolejowego w Grądach Kruklaneckich. Kilkakrotnie przejeżdżaliśmy tamtą trasą
i widzieliśmy tablicę informującą o ruinach mostu, ale nigdy wcześniej nie skręciliśmy w tę drogę.


Dojazd jest drogą piaszczystą niespełna kilometr od asfaltu, jadąc od Kruklanek w kierunku Żywek.
Teraz króciutki rys historyczny:
W okresie I i II Wojny Światowej istniało połączenie kolejowe między Giżyckiem a Oleckiem.
W roku 1908 został zbudowany most kolejowy łącząc dwa brzegi przekopanego uprzednio cieku rzeki Sapiny, był to jeden z najdłuższych mostów na Mazurach wielkością dorównujący prawie mostom w Stańczykach.


W roku 1915 most został zniszczony przez żołnierzy rosyjskich, jednak został odbudowany jeszcze przed końcem pierwszej wojny światowej. Bez przeszkód służył do końca II wojny światowej stanowiąc element traktu kolejowego łączącego Kruklanki z Oleckiem. W takim stanie dotrwał do końca wojny. Przed wycofaniem się wojsk niemieckich został zaminowany, ale z niewiadomych przyczyn nie został wysadzony. Jak głosi przekaz historyczny detonator został zainstalowany w bunkrze obserwacyjnym i w ten sposób przeleżał nietknięty kilka miesięcy.
Dopiero po zakończeniu wojny, kiedy Rosjanie zaczęli akcję grabieży, mieszkańcy chcąc temu zapobiec 8 września 1945 roku wysadzili most.
Od tego czasu do chwili obecnej pozostaje on w niezmienionej formie.


Szukając dalszych wrażeń, nie zawsze rowery "niosły" nas, czasami było trzeba ponieść rowery ;p


Warto było wspiąć się na górę, by po kilkunastu metrach ujrzeć widok zapierający dech w piersi :) W oddali jezioro Babka.



W drodze powrotnej zahaczyliśmy o Puszczę Borecką by odetchnąć świeżym, leśnym powietrzem.
To był kolejny pozytywny dzień :)



                                                                                                                
Jacek 

17 kwietnia 2014

Kto dzierży maczugę...

Różnice między kobietami a mężczyznami są widoczne naocznie, ale i nie tylko ;p
Koleżanka, która biega dużo dłużej zażartowała któregoś razu, że nie ma już ze mną szans w żadnych zawodach i musi się wziąć bardziej do roboty.
Natura tak to obmyśliła, że od pradawnych czasów to samiec brał maczugę i szedł zdobyć pożywienie dla swojej rodziny a samiczka pilnowała jaskini i ogniska by, jak w końcu samiec przywlecze upolowaną zdobycz, mogła z tego zrobić posiłek.
Z tego też powodu (podziału ról) samica mogła być mniejsza i słabsza a samiec, by zdołał upolować swoją zdobycz i samemu nie stać się obiadem jakiegoś zwierzęcia, musiał być silniejszy i szybszy a do podążania, czasami przez tygodnie za swoją zdobyczą, także i wytrzymalszy.
W dzisiejszych czasach nie ma już tak konkretnego podziału ról, kobiety też pracują, bywają często głową rodziny, utrzymują dom i swoich samców lecz uwarunkowania genetyczne pozostały. Nadal mężczyźni są więksi, silniejsi i bardziej wytrzymali, aczkolwiek jeżeli chodzi o czas w którym kobiety i mężczyźni są w stanie znosić ból lub niekorzystne warunki (jak ma to miejsce np w biegu maratońskim) to kobiety bywają bardziej wytrwałe i "walczą" dalej kiedy mężczyzna w tej samej sytuacji odpuści.
Meritum sprawy: koleżanka nawet jeżeli trenowała dłużej a ja w niedługim czasie jej dorównałem, to nie jest to tylko zasługa treningów ale także warunków fizycznych i tych odziedziczonych po przodku dzierżącym maczugę :)


                                                                                                               
 Jacek 

16 kwietnia 2014

Rowery

Jakoś nam się ciągle wspomnienia i początki CZEGOŚ włączają, więc dziś o rowerach jeszcze słów kilka :)

Jacek: Mój pierwszy rower, pewnie jak u większości osób, to był dziecięcy z doczepianymi kółeczkami (czyli 4 koła). Następny dostałem od chrzestnego na I komunie, trochę był nawet dla mnie za duży, ale i tak pocieszyłem się nim tylko tydzień, jakaś menda włamała się do piwnicy i go ukradła. Dla pocieszenia rodzice kupili mi składak "Jubilat" i na nim jeździłem długo, dopóki jako 16-latek, za odkładane pieniądze, kupiłem sobie sam wymarzony rower. Oczywiście wepchnięto mi szajs :/ nieletni nie powinni robić takich zakupów.
W końcu z kilku rowerów złożyłem sobie COŚ na czym jeździłem do dorosłości ;)
Dopiero w pierwszej połowie lat 90 już jako dorosły człowiek wyszukałem sobie rower jaki mi odpowiadał, dałem za niego prawie 2 ówczesne moje pensje, ale się opłacało, to był najlepszy rower jakim dotychczas jeździłem. Nie jeździłem daleko, raz w tygodniu do wujka (15 km w 1 stronę), jakieś wypady z kolegami i tyle. Służył mi wiernie bardzo długo, bo dopiero w 2011 roku został zastąpiony nowym trekkingiem.
                                                                       
Grażyna:  Ja swój pierwszy rower dostałam od dziadków mając ok 7-8 lat i okiełznanie go trwało jakby wieczność :o Technicznie byłam trudnym dzieckiem.... Następny to był również "Jubilat", nie nowy, któremu podczas zjeżdżania z górki, kierownica pękła jakoś w połowie :o Szczęście, że nie zdążyłam z tej górki się rozpędzić.
Kolejne rowery w Jackowym opisie :)
A tak w ogóle patrzenie na rower damskim, a męskim okiem to znaczna różnica. Dla mnie miał mieć 2 koła, kierownicę i pedały (bo i bez pedałów są), ale do głowy mi nie przyszło, że jadąc rowerem z górki można mieć problem, bo bez pedałowania się zatrzyma.... :/
Wiadomo, ok 40-stki człowiekowi zachciewa się zmian, więc przyszła pora na nowy rower.

Jacek: Kupno nowego roweru może się wydawać z pozoru bardzo prostą rzeczą, jednak czy tak jest?
Biorąc pod uwagę dostępną ofertę modeli na naszym rynku tj miejskie, górskie, trekkingowe, szosowe oraz wyczynowe, jak i rozbieżność cenową, zaczynającą się od 400 zł w marketach do... górna granica jest trudna do ustalenia i dorównuje cenie nowego samochodu średniej klasy... okazuje się, że wybór prosty nie jest.
Przed wyborem roweru dla Grażynki nie zastanawialiśmy się zbytnio, w jakim terenie będziemy jeździć, jak długie to będą wyjazdy, co z komfortem tej jazdy i prędkością jaką mamy zamiar się przemieszczać.
Wpisując w Google „jaki wybrać rower” znajdziemy wiele informacji na ten temat.
Dla Grażyny rower kupiliśmy w 2009 roku, nie wiedząc czy będziemy nim robić krótkie wycieczki po mieście, dłuższe wypady krajoznawcze czy dalekie trasy.
Zasugerowani ceną i niezłym wyglądem (pełna amortyzacja, hamulce tarczowe itp.) kupiliśmy rower górski z marketu w cenie 550 zł. Ja jeździłem w tym czasie swoim 14-letnim „góralem”, który jak na swój wiek trzymał się doskonale.
Testowaliśmy nówkę sztukę w różnych warunkach: miasto i las, lecz na bardzo krótkich trasach (5 do 10km) jednorazowo, gdyż jazda nim była dla jego właścicielki wyczerpująca fizycznie i psychicznie. Dosiadłem go osobiście i co się okazało? Kiedy ustawiłem przełożenie na środku z przodu i z tyłu jechał całkiem dobrze, ale kiedy chciałem ustawić inaczej, sprawiał już problem w jeździe, z górki trzeba było pedałować, a jego rewelacyjne tarczowe hamulce miały bicie którego nie udało mi się zniwelować. Po tygodniowej jeździe, w piątkowe przedpołudnie, postanowiłem udać się z nim do serwisu. Zdziwiłem się lekko gdy pan z serwisu na pierwszy rzut oka stwierdził, że jest to rower z marketu i ich się nie naprawia. Podpytałem go trochę, więc mi wyjaśnił, że my za cały rower zapłaciliśmy mniej niż jego 2 średniej klasy podzespoły. Co się okazało? Hamulce były z cienkiej blachy dobre do pierwszego hamowania, amortyzacja kiepskiej jakości nie spełniająca swojej roli tylko stanowiła dodatkowy ciężar roweru, dźwignie zmiany biegów były na 7 przełożeń a zębatek tylko 6 - i jak to miało poprawnie współdziałać?
Następnego dnia, czyli siódmego od zakupu, udało się nam zwrócić bubel i odzyskać pieniądze. Kolejny rower był ze sklepu rowerowego, gdzie sprzedawca doradził kupno roweru Enduro za 750 zł (nie był tak wypasiony jak tamten ;p) ale jazdę można było nazwać komfortową :D Prowadził się lekko i stabilnie na wszystkich przełożeniach, nic w nim nie skrobało i nie piszczało. Od chwili zakupu do tej pory, czyli przez 5 lat, przejechał bezawaryjnie ponad 10 tyś km. Z wyborem mojego roweru nie było tyle zamieszania i przykrych doznań, ale było to związane z większą wiedzą, większą ceną roweru i wcześniejszym doświadczeniem nabytym min przy kupnie w/w roweru.

Wynika z tego, że nie musimy wydawać paru tysięcy złotych na rower żeby jeździł, ale może te z marketów sobie darujmy.
W zeszłym roku i Grażynie zmieniliśmy jej wiernego rumaka na rower trekkingowy z tego powodu, że obecnie jeździmy do 1000 km w miesiącu o przelotach dziennych często przekraczających 100 km, a górale nie są przeznaczone do takich tras. Między innymi dlatego, że są o wiele wolniejsze i trudno na nie zapakować bagaże.
Jeżeli chodzi o rowery trekkingowe, aby cieszyć się bezawaryjną jazdą przez parę sezonów wiedzieliśmy już, że musimy zainwestować od 2 tyś zł wzwyż...
Szukając odpowiedniego roweru za rozsądną cenę udaliśmy się do sklepu jedynego w naszym miasteczku (haha ;p) by się rozejrzeć. Rozglądaliśmy się tak przez rok, zaglądając do sklepu średnio co 2 miesiące oraz przeglądając oferty w internecie. Dopiero w kwietniu ubiegłego roku nabyliśmy rower, który ma dość dobry osprzęt, ale okazał się... składakiem :/ To wyszło kilka miesięcy później i już nic nie dało się zrobić. Cóż, nie wiemy wszystkiego, niestety...
Powrót do domu na nowym rowerze był pozytywnym zaskoczeniem dla Grażyny, mówiła, że miała wrażenie jakby całą drogę jechała z górki :) Na swoim góralu osiągała średnią prędkość, na dłuższych trasach, w granicach 18 km/h, na obecnym ok 25 km/h. Tak jak nie nadążała za mną i musiałem na nią czekać, teraz ja nie jestem w stanie nadążyć za nią.



Grażyna: No nie tak do końca z tymi pozytywami ;p
One się ujawniły już w drodze do domu, ale pierwsze wrażenie było... no miłości nie było!
Po napompowaniu kół i ustawieniu przerzutek, pan oddał mi rower do testowania.
To był koszmar!!! Wyprostowana sylwetka (jak w rowerach miejskich), zbyt krótka odległość siodełka od kierownicy, wszystko nie tak! Zniechęciłam się momentalnie i właściwie byłam na NIE. Ale po kilku poprawkach odsunięciu i podniesieniu siodełka, ustawieniu kierownicy, przesunięciu klamkomanetek zrobiło się całkiem fajnie :)
I jest fajnie już ponad rok :) choć uwiera fakt, że zostaliśmy "lekko" oszukani...

Jacek: Teraz mamy w planach ponowną wymianę rowerów, tym razem wybór będzie przemyślany. Chcemy identyczny model z tym, że damski i męski. Nasz wybór padł na Batavus Venturo i na razie pozostaje w sferze marzeń, które przecież się spełniają... ;)



Grażyna: ... może sprzedamy samochód.... a kasę przeznaczymy na realizację marzeń!  ;p ;p ;p 

                                                                                                   
 Jacek i Grażyna




15 kwietnia 2014

Malowanie dnia.


Budzimy się. Nastroje różne, lepsze, gorsze, bo pogoda, bo sen, bo skopany dzień wczorajszy, bo....
Ale dobrze wiemy, że to jak będzie wyglądał nasz dzień, zależy tylko od nas. Zaczynamy od śniadania, tzn ja pędzę do kuchni, przygotowuję papu, stawiam na stole a mój leniwiec łaskawie stacza tyłek z łóżka ;)
Nie, nie przeszkadza mi to. Dbam o dom i ognisko domowe :) gdzieś przecież trzeba się ogrzać...
   Po śniadaniu wracamy do łóżka na leniwą kawę. Czytamy (książki, gazety), rozmawiamy, przeglądamy to co nas w necie interesuje, słuchamy radia, milczymy... mamy czas tylko dla siebie. Czas w którym reszta świata nie istnieje, który sączy się leniwie, gdzie cisza aż dzwoni, gdzie słychać wyraźnie każde wypowiadane słowo, gdzie rozmawiamy i słuchamy, a nie tylko mówimy i słyszymy :)
Gdy już nasycimy się sobą (choć niedosyt i tak pozostaje...) pada pytanie "co dziś robimy?". Wtedy zazwyczaj włącza się spontan :D
   Takim spontanem była nasza sobotnia wycieczka rowerowa. Bagatela 110 km! Plan trasy powstał kiedyś na kiedyś, ale że szykujemy się do swojego prywatnego "ultramaratonu" rowerowego w czerwcu (ok 250 km w dobę), musimy zbudować bazę w postaci siły i wytrzymałości ;). Wyruszyliśmy dość późno bo po 12, a doskonale wiemy, że długie trasy pokonuje się nie szybciej niż 20 km/h (trekingi mam na myśli, a nie szosówki) + przerwy oczywiście. Jak to często mamy w "zwyczaju" już na 11 km okazało się, że wyjeżdżając z leśnej drogi skręciliśmy zamiast w prawo to w lewo ;P Całe szczęście nadrobiliśmy tylko 5 km, mogło być znacznie gorzej ;) Sporą część trasy wlekliśmy się polnymi ścieżkami i leśnymi dróżkami :) Uwielbiam! :D Mam wtedy czas na zebranie myśli, odbieranie bodźców, wsłuchiwanie się w przyrodę i w siebie też...

Nie mogłam zlokalizować dźwięku, który wydawał się być szumem wiatru, dopiero po chwili okazało się, że ten "szum" to wrzask mew :) Był niesamowity, bo wydawany jednocześnie przez ogromną ilość ptactwa. 


Naszym celem były Stare Juchy i głaz narzutowy - ołtarz ofiarny Jaćwingów. Ot, taka ciekawostka na Mazurach. Jaćwingowie to wymarły w XVI wieku lud bałtycki, blisko spokrewniony z Prusami i Litwinami (czasem uważany za jedno z plemion pruskich). Wzmiankę o nich można znaleźć w "Rocznikach" Jana Długosza i w dzisiejszym necie oczywiście ;P Legenda głosi, że nazwa wsi Stare Juchy wzięła się od słowa "jucha" czyli krew. Krew miała ściekać z ołtarza czyli wielkiego kamienia, który do dzisiaj zachował się w Starych Juchach. I szczerze mówiąc nie mam pojęcia czy była to krew ludzka czy zwierzęca... i czy w ogóle była :)
Żeby nie było nam za wesoło to zanim do niego dojechaliśmy zdechła mi dętka w tylnym kole :/ Szczęście, że wozimy ze sobą zestaw naprawczy bo nie potrafiłam wyobrazić sobie 60 km wędrówki z rowerem :o
   Kamień znaleźliśmy, uwieczniliśmy, posililiśmy się przy nim :)


Nawet liście mleczu dla naszego "miniaturowego" królika udało się znaleźć. Czas było wracać, robiło się późno, a przed nami 60 km. Droga powrotna prowadziła asfaltem, więc powinna być szybsza, ale to tylko pozory. Zmęczenie, wiatr i podjazdy robią swoje. A najbardziej nie lubię gdy włącza mi się MARUDA! To taka Zołza, która szuka dziury w całym i jęęęęczy, że pić jej się chce, a to głodna jest, i przecież cały świat jest winien temu, że musi jechać pod ten wiatr, a mogła pilotem kanały w TV przerzucać... ;P Tym razem udało się Marudę pogonić do diabła, bo już  próbowała dzioba otwierać, co by jęczeniem popsuć cały urok wycieczki :D
Urok takich wycieczek polega na tym, co się wokół siebie rejestruje oczyskami, serduchem i pozostałymi zmysłami. Może najmniej fajnie ma zmysł powonienia, gdy mija się pole gnojówką zaorane ;p ;p ;p ale i to ma swój czar, wiadomo: WIOSNA! :D


   Rowerami da się dojechać prawie wszędzie, nie trzeba szukać parkingu, można je prowadzić obok, zostawić u kogoś na podwórku prosząc o zerknięcie żeby nie zginęły, autem tak się nie da. No wiem, że rowerami nie przejedziemy 1000 km dziennie, ale za to ile kcal spalimy, jakie cudne banany na buziach mamy i poczucie nie straconych dni i czasu :)))
Doskonale pamiętam nasze początki. Pierwszy wypad (dłuższy niż 5 km ;P) zrobił Jacek po kukurydzę dla Pyśki. Po powrocie (12 km w 2 str) powiedział, że razem nie pojedziemy bo ja nie dam rady... więc nie pojechaliśmy. Następna wycieczka miała mieć 5 km w 1 str (spontan), ale było tak cudnie (marzec) i jakoś tak lekko, że jechaliśmy i jechaliśmy i... okazało się, że w 1 str przejechaliśmy 14 km, a powrót? Nie był już taki lekki. Ostatnie 5 km płakałam z bezsilności i myślałam, że umrę :o Następne dni to był ból każdej części ciała - właśnie wtedy uświadomiłam sobie, że mam baaaaardzo dużo mięśni ;) Moje ciało to był jeden wielki zakwas! Ale właśnie tak zaczęła się nasza przygoda z rowerami :)
Rok później przejechaliśmy nimi, w 7 dni, od Bałtyku po Góry Izerskie :)

Nasze farbki mają cudowne kolory, więc i dni, nawet te szare, są w kolorach tęczy, 
bo tak je sobie malujemy... :D 


P.S. do Jackowego wpisu ;P 

Jeśli AŻ tyle spotkało Cię, przez TWOJĄ KOBIETĘ, to SZCZĘŚCIARZ z Ciebie :D :D :D :P



Grażyna