27 kwietnia 2015

Słowo mówione & słowo pisane.

Jacek:
Czy odbiorca tak samo przyjmuje przekaz ustny i pisany?
Na własnych doświadczeniach mogę powiedzieć, że nie.
Czy wymieniając SMS-y z Grażynką, gdzie często wyprzedzamy wypowiadane zdanie tej drugiej osoby, czy z innymi osobami, jesteśmy w stanie odczytać przekaz identycznie jak chciał tego nadawca?
Otóż czytając rozumiemy tak jak chcemy rozumieć.
W bezpośredniej rozmowie posługujemy się nie tylko słowami: dynamika wypowiedzi, oczy, mimika twarzy a nawet układ rąk powie nam więcej niż słowa. Dlatego rozmowa jest wśród ludzi tak ważna dla utrzymania prawidłowych relacji. Nawet zwierzęta ze sobą "rozmawiają" chociaż nie używają słów.
W słowie pisanym bywa tak, że trudno dowiedzieć się co inny człowiek tak naprawdę czuje. Uczucia, a przez to przekaz, bywają źle zrozumiane głównie z dwóch powodów: niejasność komunikatu i własna interpretacja odbiorcy.
Przy bezpośredniej rozmowie może wystąpić sprzeczność komunikatu wysłanego z odebranym, ale do tego mamy oczy, które obserwują nadawcę. Aby porozumiewać się efektywnie należy przede wszystkim słuchać, 



ale obserwacja rozmówcy jest równie ważna.


Grażyna: 
Słuchać i patrzeć to nie wszystko, bo należy jeszcze widzieć i słyszeć!
Ale wracając do słowa pisanego, to ostatnio cierpnie mi skóra na grzbiecie i coraz częściej boję się go używać :-/
Interpretacja przez niektóre osoby jest wręcz zaskakująca i dołująca :-o
A najgorsze jest to, że nawet jeśli próbuje się wyjaśnić przekaz pisany, to odbiorca "i tak wie lepiej" co nadawca miał na myśli.
Przykre to i smutne zarazem :-(
Chociaż siła sms, e-mail, różnorakich innych portali komunikacyjnych jest ogromna, to chyba się trochę pogubiliśmy.
Kiedyś, gdy człowiek chciał zobaczyć drugiego człowieka to musiał iść, pojechać koniem, bryczką czy pociągiem. Usiąść przy stole, pogadać, pośmiać się, pokłócić, wypić, zjeść i już.
Był też list, ale służył do informowania o czymś tam, bo ludzie się spotykali.
Teraz trzeba się zaanonsować z pół roku wcześniej, żeby każdy mógł mieć czas na planowanie...
Nie ma spontaniczności. I sami jesteśmy sobie winni, bo sami zapędziliśmy się w tzw "kozi róg".
Pamiętam czasy (hehe ;-P) gdy kina były oblegane do granic ich wytrzymałości.
Miałam 11 lat gdy do kin weszła "Seksmisja" :-D
Wybraliśmy się z rodzicami do znajomych. Gdy przyjechaliśmy, okazało się, że wybierają się do kina właśnie na w/w film...
Mieliśmy wracać do domu, ale wujostwo nie chciało o tym słyszeć. Zrezygnowali z wyjścia oddając mi bilety i mówiąc, że z jednego mam skorzystać a drugi sprzedać, co też zrobiłam :-)
Film był od 12 lat, w tamtych czasach bardzo przestrzegano wieku i sprawdzano legitymacje czy dowody, więc istniało prawdopodobieństwo, że nie wejdę.
Ale ja nie należałam do malutkich i kruchutkich stworzonek, więc wszystko poszło jak pójść miało :-D
Wtedy nie było telefonów dostępnych jak dziś, list z zapytaniem "czy możemy wpaść" doszedł by po tygodniu... Wtedy padło hasło "jedziemy do cioci i wujka, ubierajcie się!" i tak było.
Dziś już sama nie wiem, mówić, pisać czy milczeć...
Najlepiej byłoby brać wszystko takim jakim jest, nie pisać własnych scenariuszy, nie szukać drugiego dna i nie szukać świństw tam gdzie ich nie ma! Wtedy będzie żyć się lżej...
Czego NAM i wszystkim życzę! :-)




Grażyna i Jacek 

23 kwietnia 2015

Test Coopera.

Jacek:
W niedzielę 19 kwietnia na stadionie Leśnym w Sopocie odbył się Charytatywny Test Coopera. Opłata w wysokości 10 zł przeznaczona była w całości na kardiomonitor dla 10-cio miesięcznego Piotra, a od sponsorów każdy uczestnik otrzymał butelkę wody, certyfikat i jednorazową wejściówkę na trening na stadionie.

Od 11:10 do 16:00 co pół godziny startowały 30-sto  osobowe grupki by sprawdzić jaką odległość da się przebiec w 12 minut. Co 50 m ustawione były pachołki, a przy Starcie/Mecie zegar odmierzający czas. Wolontariusze liczyli okrążenia każdego uczestnika.
Po upływie 12 min trzeba było pozostać w miejscu i wolontariusz liczył do najbliższego pachołka. Oczywiście w każdej grupie wiekowej inny dystans był wynikiem bardzo dobrym, dobrym czy słabym.
Np w moim wieku wynik 2500 m jest już wynikiem bardzo dobrym, a dobry w granicach 2100 - 2500 m jeżeli chodzi o mężczyzn, kobiety o 200 m mniej, natomiast mężczyźni do 39 lat na wynik bardzo dobry muszą przebiec aż 2700 m. Inaczej wygląda to ze sportowcami:  mężczyźni 3700 m, a kobiety 3000 m.

Ja w swoim najszybszym Parkrunie w ubiegłym roku w 12 min przebiegłem ponad 2600 m, ale po półrocznym trenowaniu wytrzymałości na półmaratony nie mogłem liczyć na powtórzenie takiego wyniku.
Założyłem sobie cel, aby każde okrążenie stadionu pokonać w czasie poniżej 2 minut i wtedy wyjdzie 6 okrążeń, co da mi 2400 m i jak się uda pociągnąć jeszcze parę metrów.

Najpierw wspólna rozgrzewka pod okiem fachowca:
- 2 okrążenia stadionu truchtem,


- ćwiczenia i przyśpieszenia


Ustawienie w jednej linii do startu


i start



Już po kilku metrach grupka się rozciągnęła. Nie byłem w stanie gonić tych na początku, jeszcze inni nie byli w stanie trzymać mojego tempa. Pierwsze okrążenie pokonałem w czasie 1:47 min, drugie w podobnym czasie ale już przy większym zmęczeniu.

Kiedy kończąc piąte widziałem na zegarze: 2;26 do końca, wiedziałem, że szóste przebiegnę na pewno z  pół minutowym zapasem.
Kończąc szóste okrążenie, zegar wskazywał 32 sekundy. Cisnąłem więc jeszcze 100 m.

Pierwszy pachołek i odliczanie. Jest drugi pachołek i nawet 4 sekundy zapasu. Zatrzymałem się gdyż do kolejnego nie miałem już szans dobiec.
Wynik 2500 m.


4 osoby zdołały mnie zdublować, mi do zdublowania końcówki zabrakło 100 m, więc poziom był w miarę wyrównany.
Kolejne doświadczenie biegowe za mną.

Grażyna: 
Trochę złośliwości nie zaszkodzi :-P :-P :-P
Jak możesz porównywać TEN Test Coopera z Parkrun-owym bieganiem, skoro na Parkrun czas i km liczyło Ci Endomondo??? Dobrze wiesz, że przekłamuje (a szczególnie w Twoim telefonie), gubi gps, a gdy go odnajdzie to pokazuje tak kosmiczne wartości, wg których nie tylko biegasz ale i latasz!!! :-D
No dobra, czas i tak masz dobry, ale nie bujaj w obłokach ;-P

Impreza faktycznie fajna, ze szczytnym celem, szkoda tylko, że było tak pioruńsko zimno :-/
Był z nami jeszcze 13-sto letni Kamil, którego test wyniósł 2600 m.
Kamil chodzi do gimnazjum sportowego, więc zapewne ma to znaczenie w jego przypadku :-) (aczkolwiek sportowcem jeszcze nie jest!)


Oboje stwierdziliśmy, że gdy się na niego patrzy (w szarej bluzie), to ma się wrażenie, że biegnie lekko, a w bieg nie wkłada żadnego wysiłku :-) Oczywiście jest to nie prawdą, bo mówił, że nie miał siły na więcej i szybciej ;-)
GRATULUJĘ WAM CHŁOPAKI!!! :-D
Fascynował mnie na tym biegu jeszcze jeden młody człowiek...
Nie mam pojęcia ile miał/ma lat, ale od początku ciągnął z czołówką i nie odpuścił do samego końca ;-) - drugie kółko.


I to by było na tyle z sopockiego Testu Coopera. 
  

Grażyna i Jacek

21 kwietnia 2015

5 Poznań Półmaraton (cz.2 - Grażyna)


Wyjazd do Poznania na Jackowy bieg był dla mnie podróżą bardzo sentymentalną...
W 2012 roku, identyczny bieg, był dla mnie zwieńczeniem ciężkiej pracy nad sobą i swoimi słabościami :-)
Otóż nigdy nie biegająca, prawie czterdziestoletnia kulka, postanowiła w swoje 40-ste urodziny (1.04.2012) nie siedzieć przy stole z toną żarcia i alkoholu, tylko "pyknąć" sobie półmaraton ;-)
Jak postanowiłam, tak zrobiłam - swoje pierwsze kroki biegowe zawdzięczam przynajmniej 2 osobom: Agu - bo plany podesłała i Jackowi bo był i tkwił ;-) ale i całej masie innych ludzi, którzy mocno kibicowali.
Wyszperałam plan 10-cio tygodniowy, coś w rodzaju "od kanapowca do biegacza" i od października 2011 zaczęłam sumiennie go realizować.
Plan zakończyłam w grudniu pełnym sukcesem :-D
I... pustka.
Co dalej?
Tylko tak truchtać po lesie, bez celu...
Odpowiedź przyszła sama :-P
Szperając w necie jakoś sam wyświetlił mi się 5 Poznań Półmaraton.
Weszłam, poczytałam i stwierdziłam, że to jest TO!
Rozpoczął się czas przygotowań, czasu mało, a ze mnie nadal laik. Na stronce bieganie.pl znalazłam plan do półmaratonu dla początkujących i mocno się go trzymałam.
01.04.2012 roku stanęłam na STARCIE w Poznaniu :-D  (w dłoni dzierżę obrzydliwy batonik proteinowy i żel energetyczny).


Po 3 latach emocje, które wtedy mi towarzyszyły są prawie identycznie odtwarzalne :-) Mogłabym mówić i pisać o tym bez końca...
Gdy 12.04. tego roku czekałam na Jacka, nie byłam w stanie powstrzymać spazmów płaczu, z żalu i bezsilności,oraz  ze złości na nieleczące się kontuzje stóp.
A widok złotych ludków i medali wiszących w szeregu, bolał jak diabli...



Cóż było robić.
Kilka głębokich wdechów i wydechów uspokoiło oddech, wiatr osuszył łzy, czas było ruszyć na metę aby zrobić trochę zdjęć :-)
Zauważyłam, że organizacja na mecie jest lepsza niż 3 lata temu, ale i ludzi biegło 2x więcej :-O

Pamiętam swoją radochę z biegu :-)


Ale pamiętam też to ogromne zmęczenie, którego na zdjęciach nie widać w ogóle :-D


Czas...
No i tu mam o tyle fajnie, że nie jest on dla mnie ważny w ogóle :-D
Biegnę, widzę, słyszę, czuję siebie w samych pozytywach i to ma mi dawać bieganie.
Bez nacisku, bez parcia, bez czasu!!!


Na metę dotarłam.
Wręczono mi medal i różę, okryto złotem ;-P (róże w Poznaniu do dziś są wręczane paniom, być może pozostanie to już tradycją :-D bardzo miłą zresztą!).


To mój jedyny półmaraton... pół roku później był jedyny maraton i wszystko zakończyło się naderwanym ścięgnem Achillesa i stanem zapalnym rozcięgna podeszwowego.
Skutki są do dziś, trudno ruszyć biegowo, choć zaczęłam 7 tyg temu...
Maryla Rodowicz śpiewa "Niech żyje bal!", a ja nucę "Niech zdechnie ból!!!"

A już tak na koniec myślę sobie, że w naszym tandemie co nas nie zabija to nas łączy!!! ;-D


Czas ruszyć tyłek na trening ;-)

Grażyna

13 kwietnia 2015

8 Poznań Półmaraton (cz.1 - Jacek)



To był mój trzeci w tym roku, a czwarty ogólnie, półmaraton. 
Tym razem nie pojechaliśmy do Poznania wcześniej, nie mieliśmy noclegu. Przy 8056 startujących plus osoby im towarzyszące, miejsca noclegowe były już zarezerwowane miesiąc wcześniej. Pozostała nam całonocna jazda i dotarcie prosto na start. 

Wyruszyliśmy z domu 20 minut po północy i "już" o 7:20 parkowaliśmy auto w Poznaniu. 
Brak wypoczynku przed startem nie wróżył dobrego biegu, a po 7 godzinach siedzenia w tej samej pozycji, moje nogi też nie były w dobrej formie, ale cóż było robić...

Godzina 10:00. 
Tłum długości kilkuset metrów stoi za linią startu. 



Ja gdzieś w środku masy biegowej :-) 
Kilka kroków przed balonikami na Czas 02:00.



Ruszyliśmy. 
Idę powoli w stronę linii startu. Patrzę na endo, Już przeszedłem 200 metrów, a do startu jeszcze kawałek. Tłum przesuwa się wolniutko. Nawet nie zaczyna truchtać. Minęliśmy start, biegacze powoli przebierają nogami. Czuję się jak sardynka w puszcze. Krok trzeba dopasować do innych, uważając by nie kopnąć osoby poprzedzającej w tyłek i by inny nie wpadał mi na plecy.
Taka sytuacja trwa dosyć długo, osoby które chcą "przeskoczyć" do przodu rozpychają się łokciami.
Rozrzedza się dopiero na siódmym kilometrze, chociaż nadal jest ciasno.
Nogi od samego startu mam ciężkie, mimo to nadal utrzymuję tempo tłumu. Na dziewiątym kilometrze zrównują się ze mną baloniki na 2:00. Uśmiech młodej pacemaker-ki mówi mi: "dogoniłam cię" -  jakiś czas utrzymuję ich tempo, ale czuję, że jest dla mnie za szybkie.
Moje plany by ukończyć półmaraton w 2 godz muszę odłożyć w czasie.
Po 10 km jest punkt z wodą i izotonikiem, biorę kubeczek i biegnę dalej. Buty się ślizgają na mokrym asfalcie, nagle podeszwy kleją się do asfaltu... wbiegłem w porozlewany izotonik.
Dziewczyna biegnąca gdzieś za mną ma to samo, mówi do kogoś "ale mam Powera, rozgrzałam tak podeszwy że się kleją"
11 km, jeszcze 10 km do mety, a moje tempo nadal spada...
Mijając idących zastanawiam się czy mnie też to czeka, ale nadal biegnę. Po drodze jest dużo osób dopingujących, a nawet co parę km orkiestry umilają bieg.

Doganiają mnie dziewczyny z balonikami na 2:10. Nie wiem który to już km, straciłem rachubę, czuję potworne zmęczenie, a "baloniki" dopingują, zwłaszcza maszerujących usiłują poderwać do biegu, krzyczą by się nie poddawać, mówią, że to już ostatni kilometr. Przyśpieszam, trzymam ich tempo.
Wiem, że nie mam już szans nawet na 2:10, bo one wystartowały jakiś czas po mnie, może nawet 2 min.
Nie wiem jak długo biegnę za balonikami, wbiegamy na punkt pomiarowy międzyczasów. Dopiero teraz mijam 20 km biegu. Do mety jeszcze 1097 m. Czuję rozczarowanie bo nie mam już siły, a pacemakerki, usiłując nas zdopingować, dużo wcześniej mówiły, że to ostatni kilometr.
Próbuję przyśpieszyć, ale nie mam już siły wydłużyć kroku, po za tym musiałbym się rozpychać, bo zagęszczenie jest nadal bardzo duże. Jeszcze nigdy tak bardzo nie mogłem doczekać się mety.

Nagle tempo osób wokół się zwiększa. Mety jeszcze nie widzę ale ją czuję. Wyrywam do przodu z tłumem, a nawet kilka osób mijam bokiem. Widzę już zegar, 2:14 i mijają kolejne sekundy..



W końcu przekraczam linię mety, czuję ulgę, idę wolno przeciskając się pomiędzy stojącymi ludźmi, tłok straszny. Uroki takich masówek. Przecisnąłem się do wolontariuszy z medalami, dostaję medal i folią termiczną szukam miejsca by usiąść na chwilkę.


Odnalazłem Grażynkę na trybunach, udało się jej uchwycić mnie na finiszu, myślałem, że nie będzie to możliwe.



Opuszczając już teren Malty, widzieliśmy 4 osoby zamykające bieg z eskortą radiowozów i karetek pogotowia, było to około 3 godz po starcie.




SMS od organizatorów: czas brutto 2:14:37, netto 2:11:02, OPEN 5208.
Trudno opisać moje wrażenia. Na pewno takie masówki mi się nie podobają.
Nie piszę się więcej na Poznań, Warszawę czy inne biegi gdzie startują tysiące biegaczy.
W sumie bieg ukończyło 8042 osoby. Pięcioro nie zmieściło się w czasie 3 godzin.
Limit miejsc na bieg wynosił 8500, pakiety rozeszły się niedługo po rozpoczęciu zapisów a na starcie stanęło tylko 8056 osób.

W następną niedzielę czeka mnie charytatywny test Coopera w Sopocie. Przez ostatnie pół roku trenowałem tylko wytrzymałość i moja szybkość mocno spadła. Nie liczę na zbyt wiele, a że jest to bieg charytatywny na leczenie jakiegoś  dziecka to chętnie pobiegnę :-)


Jacek

11 kwietnia 2015

Życie...



Dzisiaj mija rok jak powstał nasz blog i 106 post! :-D
Posty raczej o wzlotach niż upadkach - bo i te drugie bywają :-) - ale tyle ich wokół, że chcemy sobie darować "ulewania" w pamiętniku.
W życiu jest jakoś tak dziwnie, że łatwiej się pamięta te złe chwile, częściej się o nich wspomina, mówi i myśli, niż o dobru, które nas spotkało czy otacza, więc po jakiego czorta jeszcze je utrwalać   i puszczać w świat... ;-)


W ciągu tego roku dużo się działo, mamy co wspominać i czym się cieszyć:-D a WSZYSTKIM, którzy są z nami, DZIĘKUJEMY, że SĄ!!!


     Nasze dni ostatnio płyną sobie leniwie od biegu do biegu, od kawy do kawy, od książki do książki...
Duże wrażenie wywarł na mnie "Historyk"


Nie lubię świata wampirów w żadnej postaci, ale ta książka jest tak napisana, że w pewnym momencie autorce udało się wmówić mi, że Vlad Palownik "Dracula" był typowym wampirem krwiopijcą :-D
Sama z siebie się naśmiewałam, kiedy prawda okazała się być fantazją pisarską;-P
Nigdy nie byłam fanką historii, zapamiętywanie dat, wojen, bitew, nazwisk, kto, co, z kim, było ponad moje możliwości. To nigdy nie były moje klimaty...
Ale książka jest ok.
Pomieszanie legendy z prawdą w bardzo płynny sposób, nawiązywanie do faktów historycznych, budowanie napięcia... Wszystko w tej lekturze jest :-)
Do dziś jednak nie wiadomo, na ile opisy okrucieństwa Palownika są prawdą, a na ile legendą, choć jak powszechnie wiadomo w każdej legendzie jest ziarno prawdy :-)
   
     Przed nami kolejny wyjazd! Do Poznania na półmaraton ;-)
Właśnie jest 3 w nocy (albo jak kto woli nad ranem) i nie śpię, żeby zasnąć w dzień, aby móc kolejnej nocy prowadzić auto i nie zasnąć za kierownicą :-D W zeszłym roku ten pomysł się sprawdził, gdy wybieraliśmy się w długą podróż rowerową ;-)
Do Poznania musimy dojechać najpóźniej do 8, żeby od znajomych odebrać Jacka pakiet startowy, rozejrzeć się, rozgrzać i wystartować o 10!
Jacuś na pewno szybko śmignie swoje 21 km bo, po Sobótce i Żywcu, Poznań to pikuś!!! :-D
Ja z całego serca życzę mu życiówki! :-*
   

     Tak ogólnie, ostatnio, "gęsto" się tu od Jacka zrobiło ;-P no ale mój facet ma o czym       opowiadać :-)
Ja jakoś zapadłam się w sobie...
Podjęłam niby próby powrotu na ścieżki biegowe, nawet doszłam do 7 tygodnia Planu, ale właśnie wczoraj (nie, to już przedwczoraj :-P) zajechałam trochę Achillesa :-/
Najpierw trening planowy (ponad 7 km), a potem spacer 10 km. Wieczorem już miałam problem       z chodzeniem, a od dziś (tzn. od wczoraj hi hi) łykam Voltaren i z dzisiejszego treningu (sobota)      nici :-( 
Znowu wszystkiego za dużo, za często, za długo i moje nogi nie dają rady...
Zwyczajnie mi smutno. Bez zdrowych nóg niewiele mogę zdziałać...

     Po Jackowym biegu jedziemy do mojej siostry :-) a w środę był mój brat i na moje własne urodziny przywiózł torcik W-Z i 3 śliczniutkie tulipany w doniczce :-D
(trzeci to ten maleńki)


Nie pamiętam kiedy ostatni raz dostałam tort... :-D
Zbliża się godzina 5, piję drugą nocną kawę :-)  wstaje nowy dzień...
Na pewno przyniesie coś dobrego :-)


Niespanie... dla mnie to nic trudnego, od kilku dobrych lat....
Czasami się przydaje ;-)
Za to nasza piesa ze snem problemów nie ma w ogóle ;-) i każda pozycja do tego jest dobra ;-)


A MY życzymy sobie, na kolejne lata, aby Pozytywni zawsze pozytywnymi byli i żebyśmy każdego dnia i w każdym momencie NASZEGO życia, potrafili znaleźć pomysł na siebie :-)

Grażyna i Jacek


1 kwietnia 2015

XVI Półmaraton Żywiecki

Jacek:
W niedzielę 29.03.2015r przebiegłem swój drugi w tym roku półmaraton. Tym razem w Żywcu.
Z  tego co zdołałem się dowiedzieć przed biegiem, jest to trudniejsza trasa niż w Sobótce.
Czas na ukończenie biegu ograniczono do 2:30, a że w Sobótce zajęło mi 2;21 więc teraz musiałem się skupić na zmieszczeniu się w limicie czasowym by nie zostać zdyskwalifikowanym.
Dowiedziałem się od Włodka, że pierwsza połowa trasy to czysty "lajcik" a druga to prawdziwy "hardcore".
Postanowiłem więc biec tak, by się za mocno nie umęczyć w pierwszej połowie ale i mieć na tyle dobry czas by zmieścić się w limicie czasowym na mecie.
Bałem się tego biegu... gdyż przez ostatnie 3 dni gościliśmy w okolicach Rybnika racząc się śląską kuchnią i nie spotykaną na innych terenach gościnnością. Objadanie się i alkohol przez 3 dni, prawie brak ruchu i później bieg? Ale cóż takiej wspaniałej gościnności, płynącej prosto z serca nie można odmówić :-)

Przed startem, komentator powiedział, że przeważnie zawodnicy tego biegu usiłują zmieścić się w magicznym czasie 1;30, więc dla ułatwienia będzie biegł pan z napisem na koszulce "biegnę na 1:30" z balonikami i by się tego pana trzymać.
Niestety nie moja liga, ale przynajmniej miałem wyobrażenie o poziomie zawodów.
Start.
Pan z balonikami zniknął mi z oczu w kilka sekund po wystrzale startera a za nim pognała spora grupa biegaczy. Ja tuptałem sobie swoim tempem nie zwracając uwagi na "rwących" do przodu.


Faktycznie połowa trasy to była na przemian: górka - dołek, z niezbyt wymagającymi przewyższeniami. Mijając tabliczkę 10 km ktoś krzyknął, że nie ma jeszcze godziny, byłem już pewny, że nawet jakbym bardzo mocno osłabł i musiał dopełznąć do mety to w limicie powinienem się zmieścić. Jednak GPS, tego kogoś, oszukiwał. Według międzyczasów organizatorów (jak się później dowiedziałem) było 1:00:31 i zajmowałem 1743 pozycję.
Po 11 kilometrze zaczęły się coraz bardziej wykańczające podbiegi.
Zastanawiałem się kiedy zacznę tracić siły. Zwykle zaczynam słabnąć między 12 a 13 kilometrem. Skończył się, przygotowany z miodu,cytryny i nasionek chia, izotonik. Biegnę dalej i o dziwo nadal całkiem nieźle się trzymam.
Mijam tabliczkę 15km, dwa ciężkie podbiegi za mną, odpoczywam biegnąc z górki, ktoś mówi, że mamy duże szanse na czas 2;10, ta informacja dodatkowo mnie motywuje. Dogoniłem pana z którym biegłem od co najmniej 20 min, (jak mówił) stały bywalec tego biegu, a który zostawił mnie na ostatnim podbiegu.
Daleko przede mną tabliczka 18 km, "wodopój" i wielka góra na którą trzeba się wdrapać.
 Mój towarzysz powiedział, że to już ostatnia góra, najbardziej wyczerpująca, lecz na jej szczycie jest 19 km i nagroda w postaci kilometrowego zbiegu.
Dotarłem na szczyt, tym razem dotrzymując tempa mojemu kompanowi, nadal nie padam na nos, zastanawiam się co mi dało tyle energii??? To na pewno śląska kuchnia :-D
Zaczynam swój finisz wyprzedzając kogoś co jakiś czas. Tabliczka 20 km, ulice miasta, przede mną grupka biegaczy, usiłuję ich dogonić. Prawie mi się udało, ale zaczynam słabnąć, znowu się oddalają, widzę już pierwszy baner przed metą, meta jest 10 metrów dalej, staram się przyśpieszyć, znowu prawie ich doganiam, ale linię mety przekraczam za nimi.


Tym razem widziałem czas na zegarze. Zdążyłem przekroczyć linię mety zanim sekundy zmieniły się z 12 na 13. Czas brutto 2:13:12.


Dostałem medal i na chwilę usiadłem by uspokoić tętno.
Jestem z siebie zadowolony, to była faktycznie bardzo wymagająca trasa, przynajmniej dla mnie.
Znalazłem Grażynkę, SMS od organizatorów informuje mnie o czasie netto: 2:12:50.
Międzyczasy: 10 km 1:00:31, pozycja 1743, 15 km 1:32:49 i pozycja 1730 czyli od 10 km poprawiłem się o 13 pozycji. Na mecie pozycja 1718 czyli przed metą jeszcze wyprzedziłem kolejnych 12 osób. W sumie to nie ma znaczenia ale jakaś malutka satysfakcja jest.
Włodek też biegł i utrzymał swój czas z Sobótki.


Bieg ukończyło 1849 osób, kilku osobom nie udało się zmieścić w czasie.
Nie wiem ile osób startowało i czy dobiegli wszyscy.

Już po wszystkim rozważałem, że zwykle słabłem po 12 kilometrze biegu, trzymając przed startem odpowiednią dietę i pilnując treningów. Teraz przez tydzień, od biegu w Sobótce, było tylko jedno 6 kilometrowe rozbieganie i raz rower 61 km. Przez ostatnie 3 dni prawie od rana do wieczora objadałem się mięsem z dużymi ilościami piwa na przemian z wódką i tu taki kop energetyczny ;-) Chyba odkryłem nową metodę na lepsze wyniki sportowe :-P

Grażyna: 
"Nowa metoda na poprawienie wyników sportowych" - ha ha ha :-D niezły tekst, ale dla własnego bezpieczeństwa może nie próbuj tak przez dłuższy czas :-P

Jakoś ciągle nam umyka, żeby napisać iż biegi to nie tylko wyścig tysięcy krejzoli, to także czas na zabawę :-)
Przychodzą całe rodziny, tatusiowie/mamusie wbiegają na metę z dziećmi, inni biegają z psami
Niektórzy się przebierają :-)


    Wyjazd z Rybnika po rozsądnym śniadaniu nastąpił przed 8 rano. Trzeba było odebrać pakiet startowy wraz z numerem i się rozejrzeć po okolicy.
Jazda wcale słodka nie była, połowa drogi po omacku, we mgle...



I choć widoki zdjęciowo jak z bajki czy horroru ;-) to strach, ze COŚ wyłoni się z tej mgły sunąć prosto na nas był duży.


Jadąc z Mazur w dół sunie się na południe i choć wiem jak wygląda mapa cały czas czułam rozczarowanie, że JESZCZE nie widzę gór!
No dobra, był pagórek typu Ślęża i drugi o nazwie Św Anna, ale to były góreczki dobre na sanki, a ja chciałam gór! :-P
W drodze do Żywca, gdy mgły już trochę opadły, za jednym ze wzniesień ukazał się piękny widok :-D


Nareszcie! Były to góry z prawdziwego zdarzenia :-)
Kolejny niedosyt jest taki, że nie było czasu na wędrówki po nich :-/
Zresztą szlaki jeszcze zaśnieżone, a my amatorzy przecież...

Po biegu nasze włóczęgostwo dobiegło końca.
Ok godz. 15 (po godzinnym turlaniu się w korku) wyjechaliśmy z Żywca, kierując się na Skierniewice. Tam byliśmy po 20.
Kolejne spotkanie z moim Kurczakiem (jeszcze bardziej zakręconą biegaczką niż my razem wzięci :-D ), u którego czekał nocleg :-*
W poniedziałek ruszyliśmy do domu.
Oczywiście rok się nie skończył, a za dwa tygodnie kolejny wyjazd ;-)
Agu! Jesteś gotowa??? :-D :-D :-D


Grażyna i Jacek