24 grudnia 2014

"O kamienicy zwanej Adam i Ewa" - Legendy Gdańskie.

Dla mnie to legenda o prawdziwej miłości :-)
A że dziś Wigilia i imieniny Adama i Ewy, to postanowiłam, po wieczerzy wigilijnej, "poświęcić" swój samotny czas legendzie, która ujęła mnie bardzo :-)

"Przy jednej z najpiękniejszych ulic gdańskich - Długiej, tuż obok gmachu dzisiejszej poczty znajdowała się okazała kamienica nie ciesząca się najlepszą sławą.


W czasach gdy Gdańsk był jeszcze zamożnym i potężnym miastem rządzącym się własnymi, niezależnymi prawami, mieszkał we wspomnianym domu pewien bogaty i lubiany rajca.
Był samotnikiem, ale popadł w rozpacz i od świata odciął się zupełnie, gdy po krótko trwającym i bardzo szczęśliwym małżeństwie  umarła jego ukochana żona.
     Z czasem zaczął szukać pocieszenia w praktykach magicznych oraz w alchemii bo bardzo chciał ujrzeć raz jeszcze swoją ukochaną...
Nawiązał nawet znajomość z pewnym weneckim szarlatanem.
Mistrzowi czarnej magii, który rozpowszechniał iż potrafi robić złoto ciągle coś stało na przeszkodzie i złotego kruszcu zrobić jednak nie potrafił, a poznawszy gdańskiego samotnika przyrzekł mu, że przywoła jego żonę z zaświatów.
Rajca, mimo czasu jaki upłynął od śmierci, nadal nie był pogodzony ze stratą ukochanej, wciąż nie wierzył, że niewiasta zmarła i że nigdy nie będą już razem, więc był gotów za jej ujrzenie zapłacić każdą cenę.
     Ustalili więc dzień i godzinę w której miało się odbyć wywołanie ducha zmarłej.
Rajca musiał się zobowiązać że tego dnia dom będzie pusty, bo niby żywa istota udaremniłaby wszelkie próby nawiązania kontaktu.
    Nadszedł wreszcie ten dzień. Rajca odprawił wiernego sługę i oczekiwał na gościa.
Jednak próby przywołania zmarłej spełzły na niczym. Czarnoksiężnik doszedł do wniosku, że musi być ktoś jeszcze w domu i znaleźli w jednym z pomieszczeń czarnego pudla, którego nie wiedzieć czemu sługa nie zabrał do domu.
Rajca z wenecjaninem umówili się zatem na inny dzień.
     Niestety za drugim razem również się nie powiodło, gdyż stary, wierny sługa, który nie był zadowolony z nowej znajomości swojego pana, tym razem przedostał się do kamienicy przez okienko w dachu i czekał w ukryciu na to, co będzie.
     Znów mężczyźni musieli odłożyć wszystko do następnego razu.
Gdy nadszedł ustalony dzień, razem sprawdzili wszystkie zakamarki domu, jednak jakież było zdziwienie gdy praktyki mistrza czarnej magii nie przynosiły żadnych rezultatów.
     Alchemik był gotów na wszystko byle tylko dowieść swych umiejętności.
Stwierdził, że mógłby przystąpić do dzieła, ale jeśli ktoś ukrył się w domu może go to kosztować życie. Rajca chcąc ujrzeć ukochaną wziął cała odpowiedzialność na siebie.
Alchemik zaczął wykonywać jakieś tajemnicze znaki w powietrzu, mamrotać pod nosem niezrozumiałe zaklęcia i formułki, wreszcie wykonał ruch ręką przypominający cios zadawany przez kata osobie skazanej na śmierć rzez ścięcie. W tym momencie rozległ się przeraźliwy krzyk starego człowieka. Z kominka wypadło ciało sługi i osobno potoczyła się jego głowa.
Rajca struchlał i pobladł, lecz czarnoksiężnik nie przerywał już rozpoczętej ceremonii
     I o to po chwili z cienia wyłoniła się postać Adama, a zaraz za nim podążyła matka wszystkich śmiertelników - Ewa. Oboje bez słowa podążali za Alchemikiem zataczając wielkie koło.
Po nich zjawił się ojciec gospodarza domu. Wreszcie ukazała się jego ukochana żona. Każda ze zjaw okrążała kolejno pokój, po czym znikała. Małżonka rajcy szła ze spuszczoną głową. Mijając męża, spojrzała mu w oczy ze smutkiem i jakby z wyrzutem, grożąc zarazem palcem, za to iż ośmielił się zakłócić jej spokój wieczny.
     W tym momencie nieszczęśliwy człowiek, nie zważając na słowa wcześniejszej obietnicy, poderwał się z miejsca, wbrew zakazowi przekroczył zaklęty krąg rzucił się przed żoną na kolana i błagał: - Przebacz! Przebacz mi, najdroższa, przemów!
     Rozległ się łoskot i jakieś potężne uderzenie z nieba, niczym piorun, poraziło rajcę.
Zniknął bez śladu czarnoksiężnik oraz wywołane przez niego zjawy. Izbę wypełnił dym. Ostatkiem sił gdańszczanin zerwał się z posadzki, dopadł okna, rozwarł je szeroko , krzycząc na całe miasto:
- Litości! Litości dla biednego grzesznika!
     Nieprzytomny osunął się na podłogę, a gdy przyszedł do siebie, ujrzał obok ciało swojego sługi.
Jego widok utwierdził go w przekonaniu, że wszystko czego doświadczył było jawą, a nie tworem wyobraźni.
     Chcą upamiętnić niesamowite wydarzenie, polecił snycerzom gdańskim wyrzeźbić na wielkich dębowych drzwiach prowadzących do wnętrza jego kamienicy postacie pierwszych rodziców oraz scenę grzechu, którego dopuściła się Ewa z Adamem.
     Po śmierci właściciela nie znalazł się w Gdańsku nikt, kto ośmieliłby zamieszkać w tym domu. Przez dziesiątki lat stał on zupełnie opuszczony, a odgłosy dochodzące z wnętrza kamienicy, szczególnie nocą, były dla mieszczan dowodem, iż rządzą tam duchy.
     Istniał zwyczaj, że przestępców prowadzonych tędy na śmierć zatrzymywano przed Adamem i Ewą i na znak winy łamano nad ich głowami drewniane laski. Tym, którzy pragnęli okazać skruchę, pozwalano wejść na górę i przez otwarte okno wołać na całe miasto:
- Litości! Litości mnie grzesznemu!"  

Tyle legenda... :-)
Z innych źródeł wiadomo, że:

W końcu, około połowy XIX wieku, kolejni właściciele postanowili zmienić ten stan rzeczy. Pod pretekstem przebudowy parteru domu (w dawnej sieni postanowiono bowiem umieścić cukiernię) usunięto wspaniale rzeźbione drzwi. I rzeczywiście, jakby od razu zniknęła ciążąca nad kamienicą klątwa: na wyższych piętrach domu urządzono wygodne mieszkania, i nikt już nie uskarżał się na działalność złych duchów.
A co z feralnymi drzwiami? 



Były na tyle piękne, że przeniesiono je do Ratusza Prawomiejskiego i tam umieszczono w Kamlarii - dawnej sali Kasy Miejskiej, w tym czasie przekształconej w salę audiencyjną burmistrza. Zdaje się jednak, że nie straciły swej złowrogiej mocy. Oto bowiem 28 sierpnia 1879 r. przebywający w Gdańsku wybitny krakowski malarz, Aleksander Gryglewski (1833-1879), autor m. in. znakomitych widoków zabytków Krakowa, Torunia i Gdańska, wypadł z okna Kamlarii i poniósł śmierć na brukowanym ratuszowym dziedzińcu. Różnie o tym mówiono: jedni słyszeli, że Gryglewski był w depresji z powodu tarapatów finansowych, na jakie naraził go ponoć sam mistrz Matejko; inni mówili o nieszczęśliwym wypadku. Lecz byli i tacy, co strwożonym szeptem łączyli tę śmierć z diabelskimi mocami znajdującymi się w dębowych drzwiach.
Nie wiadomo, co się działo z drzwiami w następnych latach, i czy wiązały się z nimi jakieś dalsze tragiczne wydarzenia. Na pewno znajdowały się one jeszcze w Kamlarii w latach trzydziestych XX wieku. Prawdopodobnie ich los dopełnił się w marcu 1945 r., gdy zbombardowany Ratusz spłonął wraz z większością wyposażenia. Może jednak niemieccy konserwatorzy zdążyli wywieźć je gdzieś w ramach ewakuacji zbiorów, i istnieją one nadal, w jakimś odległym od Gdańska miejscu?

Z pozdrowieniami Świątecznymi 
Grażyna 


21 grudnia 2014

Ciekawostka na własne urodziny :-)

Może niewiele osób o tym wie, bo nawet Grażynka nie wiedziała, ale gwiazdy z czasów mojej młodości, czyli z lat 80-tych: Freddie Mercury i Michael Jackson pomimo 12 letniej różnicy wieku i odległości (jeden mieszkał w Wielkiej Brytanii, a drugi w USA) znali się, spotykali, a nawet pracowali nad wspólną płytą :-)



Muzycy rozstali się zanim dokończyli sesję. Udało im się nagrać 3 wspólne utwory, podczas sześciogodzinnej sesji w prywatnym studiu Jacksona w Kalifornii.
Prawdopodobnie to Merkury zerwał współpracę nie mogąc porozumieć się z Jacksonem i płyta nie została ukończona.

Słuchałem jednego z nich: There Must Be More To Fife Than This. Nawet nieźle im to wyszło.
Teraz gdy jeden z nich nie żyje od 22 lat, a drugi od 4 - materiał sprzed 30 lat ujrzał światło dzienne. Płyta trafiła do sprzedaży już w listopadzie 2014 roku. Nie wiem czy mamy ją już w Polsce.
Jak podaje "The Times", gitarzysta Queen Brian May powrócił do pomysłu albumu, który będzie zawierał oryginalne nagrania sprzed 30 lat oraz nowe ich wersje. Pomysł ponoć powstał już dawno lecz po zarzuceniu przez media, że May chce zarobić na śmierci muzyków, został odłożony lecz jak się okazało nie zaniechany. Album ma tytuł  "Quen Forever".
Wiadomość z ostatniej chwili :)
Płyta w Empiku jest dostępna



Grażyna: 
Nie wiem skąd się wziął ten temat, bo jakoś specjalnie nie jesteśmy fanami Quenu i Jaksona, ale zebrało Ci się tak urodzinowo, więc niech będzie.
Wszystkiego pięknego Kochanie :-*



KLIK


13 grudnia 2014

Czas trudny do określenia.

Jacek:
Nasz pobyt poza domem nadal trwa.
Straciłem werwę do treningów.  Po 24 godzinnej pracy, gdzie nie mam ani minuty snu, odsypiam do południa by być podobny do człowieka, a następnego dnia, tak po prostu mi się nie chce.
Nie chce mi się nawet szukać miejsca do biegania (nienawidzę biegać w mieście).
Wiem, że tysiące ludzi dzieli pracę, życie rodzinne, towarzyskie i biega w zatłoczonym, "pachnącym" spalinami mieście i całkiem nieźle im to wychodzi.
Ja jednak czekam powrotu do domu.
Tu nawet nie ma czasu zebrać myśli by sensownego posta napisać.
Powrót do domu początkowo planowaliśmy na 9 stycznia, ale prawdopodobnie podziękuję za pracę trochę wcześniej. To będzie prezent świąteczny ode mnie dla firmy, jeżeli tylko się potwierdzi, że kierownik nie dotrzymał danego mi słowa. Ja obiecałem obstawić świąteczne dyżury by miejscowi dostali wolne, jednak "jak Kuba Bogu tak Bóg Kubie".
Pobyt w Trójmieście jest o wiele droższy niż życie u nas i plany zarobienia pieniędzy na wakacyjne wyjazdy w przyszłym roku zostały brutalnie zweryfikowane, wiec bezcelowe jest nadal tu tkwić.

Grażyna: 
He he :-P
No proszę jak to z pozytywnego optymisty, nakręconego jak katarynka, zrobił się marudero-pesymista... :-/
Ostrzegałam, tłumaczyłam, nie chciałam, ale facet jak to facet ZAWSZE chce być mądrzejszy i udowadniać całemu światu, że wie lepiej!
Skrzydełka się podpiekły, moloch w postaci dużego miasta szybko zweryfikował marzenia, cele i realne możliwości. Wchłonął, przeżuł i wypluł rozczarowanego Jacusia...
Trochę mi Ciebie żal, a z drugiej strony MASZ CO CHCIAŁEŚ przecież ;-)
Nie będę pisać co czułam przed wyjazdem i przez pierwszy miesiąc tutaj, bo po co?
Ale ogarnęłam się na tyle, że już tak nie rozpaczam.
Trochę popracowałam, co dało mi przede wszystkim kontakt z ludźmi, bo kasa z tego niewielka.
Do wigilii pracuję po 12 godz... Praktycznie na powietrzu cały czas. Praca ciężka nie jest, nawet powiedziałabym, że sympatyczna, ale to marznięcie jest czasami bardzo dokuczliwe!
Dziękuję aurze, że solidnym mrozem nie sypnęła ;-)


Na dzień dzisiejszy patrzę na ten cały wyjazd jak na nowe doświadczenie, znalazłam kilka pozytywów (wręcz na siłę ich szukałam!) i pewnie zatęsknię czasami za tym pędem życia wielkomiejskiego :-)

Jacek:
Na publikacje, w wersji roboczej, czekają dwie legendy gdańskie, do których nie ma kiedy zrobić fotek, by zobrazować słowo pisane. Czeka jeszcze jeden mój wpis, który muszę dopracować, przejrzeć nasz album foto by nie był zbyt "suchy", oraz poprosić Grażynkę na spojrzenie damskim okiem i podzielenie się tym jak ona to widzi. Tematu na razie nie zdradzę :-)

Grażyna: 
Nie ma mowy, żebym teraz cokolwiek czytała, komentowała i dzieliła się uwagami.
Wychodzę o 8.30, wracam o 21.30 CODZIENNIE! i jedyna rzecz o jakiej marzę to ciepłe łóżko, a nie lapek i net!
Na wszystko przyjdzie czas :-)
A żeby nie było, że przedstawiłam Cię w takim ponurym świetle to wrzucam fotkę z wędrówki po sklepach, gdy przymierzałeś czapki zimowe:-D


Mało nie umarłam ze śmiechu, gdy podniosłam wzrok, a Ty stałeś z tak przyodzianą głową :-D
Czas na kawę!
Ty właśnie zaczynasz pracę, a ja muszę zacząć szykować się do swojej.
Spotkamy się jutro popołudniu Kochanie... :-*

Grażyna i Jacek

2 grudnia 2014

Co nas łączy, a co dzieli.

Jacek:
Każdy ma jakieś zainteresowania, coś go interesuje lub nie.
Kiedy łączy się dwoje ludzi, dobrze jest jeżeli podzielają chociaż część swoich zainteresowań lub znajdą sobie nowe, wspólne.
Gdy już pierwsze zauroczenie w związku przeminie, dzień powszedni nas dopadnie, a dzieci pójdą własną drogą, trzeba znaleźć COŚ co jeszcze bardziej zacznie utrwalać związek, a nie dzielić i oddalać od siebie...
Tak czy inaczej prawie każdego dopadnie syndrom "pustego gniazda" - wtedy zostaniemy sami, tylko we dwoje i  potrzebne jest coś, co przyniesie radość ze wspólnie spędzanego czasu.
Może to być cokolwiek - historia, literatura, podróże, wspinaczki górskie czy skałkowe, może jakaś dziedzina sportu, muzyka, sztuka... byle dawało satysfakcję i poczucie dobrze spędzanego czasu WE DWOJE!
Zdarza się, że każda dziedzina nawet jeżeli początkowo łączyła, potrafi rozdzielić...
Odniosę się do sportu.
Nie mam tu na myśli zawodowych sportowców, którzy po odejściu na sportową emeryturę i po zmianie dyscypliny, trenują tylko dla podtrzymania sprawności fizycznej.
Myślę o tych, którzy odkryli sport w wieku 35+.
Oni (jak i MY) z różnych powodów wsiedli na rower, czy włożyli buty biegowe. Jeździli (biegali) początkowo razem, nakręcając się nawzajem, dopingując, motywując do momentu, kiedy ten sport zaczyna mieć dla każdego inne znaczenie.
Np ja lubię czasami pojeździć sobie rowerem bardzo szybko, na granicy swojej wytrzymałości, no takie "czasówki" na 20, 50 czy nawet 100 km :-) Za to Grażynka lubi jazdę wolniejszą, z aparatem fotograficznym. My sobie w tych jazdach towarzyszymy. Nawet jeżeli rozpiera mnie energia powstrzymuję się by jej towarzyszyć i czekam dnia kiedy pojadę sobie sam i dam upust energii nawet jeżeli zrobię to raz w miesiącu :-D
Gdy zaczyna się RAZEM, a później jedno osiąga lepsze wyniki, zachłystuje się swoimi osiągnięciami... to to RAZEM jakoś się rozmywa, bo cały swój wolny czas poświęca dla sportu (lub innej pasji) nie mając przez to czasu dla swojego partnera tworzy się przepaść pomiędzy sobą.
     W naszym bieganiu było tak, że kiedy Grażynka zaczynała biegać towarzyszyłem jej na początku, a kiedy już za nią przestałem nadążać, odpuściłem bieg, brałem rower i towarzyszyłem na rowerze bez zazdrości i jakichkolwiek wyrzutów.
Natomiast, kiedy po roku ona namówiła mnie na bieganie (sama już nie biegała, lecząc kontuzję), towarzyszyła mi dzielnie na rowerze tak jak ja wcześniej, przekazując mi przy tym swoją zdobytą wiedzę, by uchronić przed kontuzją.




Grażyna:
Jesteśmy rozbitkami, którzy w odpowiednim czasie znaleźli się na tej samej wyspie... więc z doświadczenia wiemy o czym piszemy ;-)
Życie w tandemie wcale proste nie jest, ale jest to piękna nauka sztuki kompromisów!
Zakochanie i fascynacje mijają a ciągu 2 lat, potem zostaje miłość (lub nie) i proza życia. W tym wszystkim warto znaleźć, tak jak piszesz Jacku, to COŚ co będzie łączyło i da poczucie, że tematy do rozmów nigdy się nie skończą.
U nas padło na sport. Sport przez to mniejsze "s" ;-)
Zaczęło się faktycznie ode mnie, od mojej małej walki o własne zdrowie, a skończyło jak skończyło, czyli niekończącymi się tematami o startach, dystansach, podróżach etc... etc... :-D
Coś co łączyło dzielić zaczyna... (?)
Przez moment TO przeżyliśmy chyba nawet sami, bo Ty zacząłeś biegać (faktycznie za moją namową) w momencie, kiedy dla mnie 5 km było zabójstwem dla nóg :-/
I zrodził się żal, a nawet nienawiść, że robisz coś co kocham i mówisz, że nie lubisz biegać, ale... biegasz! :-/
Do tego zacząłeś udeptywać MOJE ścieżki biegowe, w lepszym tempie, z lepszym czasem, a ja wyszukiwałam Ci kolejnych planów treningowych i towarzyszyłam na rowerze...
To był masochizm w czystej formie! ;-P
Jesteśmy ze sobą tak blisko, pod każdym względem, że np wiem, iż mój słabszy dzień jest również Twoim gorszym, wtedy trening zawsze Cię wykańcza.
Żeby nie znienawidzić Cię za to bieganie, ciągle przerabialiśmy temat moich negatywnych uczuć, emocji, dużo rozmawialiśmy. Trochę to trwało, ale właśnie dzięki tym rozmowom dziś na biegach towarzyszę Ci bez łez :-) Ale zazdroszczę nadal ;-p
Może już niedługo...
Ja jestem pewna jednego, że związki zabija brak dialogu. Nie mam na myśli przekazywania sobie informacji, tylko prawdziwych, szczerych rozmów, takich do łez, bólu i śmiechu również :-)




Jacek:
Jeżeli jest tak jak w jednej z reklam: "U mnie tylko horror, dramat i żużel", czego nie podziela  druga strona, pasjonując się tylko kupowaniem nowych ubrań lub (i) zna wszystkie seriale emitowane w TV, to z biegiem czasu zaczynają się tylko mijać zamieniając, albo i nie, po parę zdań dziennie.
Nawet wspólne posiłki znikają, gdyż nie zgrywają się w czasie, bądź są spożywane w oddzielnym pokoju, lub przed telewizorem.
     Gdy piwo i chipsy spowodują, że nasze dupska staną się większe i cięższe i będziemy potrzebowali więcej siły by je ruszyć z kanapy, to wraz z potrzebą tego wysiłku będzie spadać nasza motywacja by je podnieść...
Jeżeli nie będzie wsparcia tej drugiej połówki, wszystko będzie dzielić oprócz wspólnego dorobku (majątku), to nie zostanie nic co by łączyło, a nasze życie straci sens.




Grażyna: 
Piwo, chipsy i TV oraz większe dupsko również może być wspólną pasją przecież :-P
I nawet może łączyć :-D
Tylko gdy sobie pomyślę ile moglibyśmy stracić nie biegając i nie jeżdżąc rowerem, to aż jakoś dziwnie smutno mi się robi...
Bo wiesz, przejechać Polskę wzdłuż granic to plan długoterminowy, ale wybrać się na "Potop Szwedzki" możemy już w przyszłym roku :-D (mała dygresyjka...)
     No dobra, wyszło, że łączy nas wszystko... ;-) To co dzieli????
Przecież też się ścieramy, bo raczej nie kłócimy, też miewamy problemy... Jednak czasami mam wrażenie, iż są to tak nieistotne drobiazgi, które urastają do rozmiaru Dżina z Lampy Aladyna, że aż nie warto sobie nimi głowy zaprzątać i ich upubliczniać ;-D :-P

 


Grażyna i Jacek

28 listopada 2014

"Diabelski ślad na Żurawiu" - Legendy Gdańskie.

Ostatnimi czasy brakuje nam bajdurzenia, szczególnie mi, bo jakoś dość mam życiowych tematów i zawirowań na co dzień. Dlatego postanowiliśmy poszukać legend w miejscach, w których przebywamy :-)
Legend gdańskich jest dużo, więc wybraliśmy tylko kilka, a i tak był problem bo jedna fajniejsza od drugiej... :-)
Tym razem sięgnęliśmy po książkę pana Jerzego Sampa pt. "Legendy Gdańskie".
Oczywiście dla mnie sama książka i pisanie to tylko połowa pracy, druga to zdjęcia :-)
Trzeba ruszyć tyłek, wziąć aparat i znaleźć to wszystko o czym się czyta. Nie zawsze jest to takie proste jakby się mogło wydawać ;-)


"Prawdopodobnie dzieje Żurawia sięgają czasów krzyżackich. 



       Dwie ceglane baszty tworzą jedną z wielu bram wodnych nadmotławskiego grodu, a tym co je wyróżnia jest właśnie Żuraw służący kiedyś do przeładunku ciężkich towarów.
Nikt nie wie jak wyglądał pierwotny dźwig i trudno ustalić  przyczyny dwóch pożarów, które strawiły drewniany mechanizm w pierwszej połowie XV wieku.
Jednak skoro za każdym razem go odbudowywano, musiał przynosić miastu niemałe dochody.
Do dziś Wielki Żuraw pozostaje jedną z najbardziej charakterystycznych budowli :-)
       Podziw zawsze budziły ogromne koła osadzone w drewnianej nadbudowie Żurawia, sięgające 30 metrów wysokości, które były wprowadzane w ruch siłą ludzkich nóg, kroczących po wewnętrznym obwodzie kół. Nie byli to przestępcy, jak powszechnie się uważa, lecz najemni pracownicy portowi.


       Podczas gdy jedni w Gdańsku ciężko pracowali, inni woleli raczej włóczyć się po mieście, wpadając co jakiś czas do knajpy na kieliszek machandla, utrwalając trunek kuflem piwa.
Muchel, jeden z wielu gdańskich bówków, miał zostać murarzem.
Dorobił się własnych narzędzi i nawet czas jakiś wykonywał swoją pracę, ale któregoś dnia doszedł do wniosku, że już wszystko zostało w jego mieście wykonane, a inni lepiej naprawią to co się zepsuło i porzucił pracę.
Całymi latami doskonale szlifował swoimi łokciami wszystkie poręcze nad Motławą poprawiając sobie humor w okolicznych knajpkach. Pewnie kiepsko by mu poszło w życiu, gdyby nie przekupka gdańska, którą w odpowiednim czasie poślubił.
       Lata mijały, Muchel się zestarzał. Rozmawiając kiedyś z kolegą o śmierci stwierdził, że po takich frantów jak on, nawet najdzielniejszych z diabłów nie odważy się przyjść.
No i stało się, bo oto nagle ze starego, na wpół zatopionego kutra wylazło monstrum, w którym od razu rozpoznał szatana.
       Gdy usłyszał, że jego ziemski czas dobiegł końca i pora ruszyć do piekła, gdzie czeka go zasłużona kara za leniwe, grzeszne i nie całkiem trzeźwe życie, stary bówka zbladł i poprosił swego kompana , by ten powiadomił o wszystkim jego żonę.
Dla energicznej Muchelowej, która miała z nim istny krzyż Pański, nie było rzeczy niemożliwych.
       Uparty diabeł, wziąwszy go pod rękę już miał wracać do czeluści piekielnych, gdy ujrzał podążającą od strony Żurawia tęgą niewiastę z wielką drewnianą tacą, pełną wielkich, aromatycznych pączków.
       - Musisz być, panie biesie, bardzo zmęczony, a droga przed wami jeszcze daleka. Całe szczęście, że wreszcie zabierzesz mi z oczu tego obwiesia - rzekła ogarniając groźnym spojrzeniem oniemiałego z wrażenia męża. - Dość mi już napsuł krwi w życiu . Żebyś jednak nie myślał o gdańszczankach, że są niegościnne, napiekłam ci na drogę wyśmienitych pączków. Posil się się najpierw porządnie. Będziesz musiał swoją ofiarę dźwigać przez cały czas na plecach. Muchel to najleniwszy ze wszystkich bówków. Spróbuj go tylko udźwignąć, a przekonasz się zaraz, jak ciężki jest od grzechów, które w życiu popełnił.
       Diabeł nie dał się długo namawiać. Wyciągnął kosmatą łapę po największego pączka, włożył całego do pyska... jednak nie zdołał niczego przełknąć, bo o to po chwili ślepia zaszły mu mgłą, a zębiska zazgrzytały straszliwie i głośno. Dławiąc się, resztką sił nabrał nozdrzami powietrza wypluł całą zawartość ust wysoko, w stronę jednej z żurawiowych baszt. Siła uderzenia była tak potężna, że osłupiały Muchel miał wrażenie, jakby armata wystrzeliła, rażąc dotkliwie starą budowlę i zostawiając na niej trwały ślad.
Gdy obejrzał się za siebie, nie było już diabła. Grubej Muchelowej, z którą zapewne nie poradziłby sobie sam Lucyfer, trząsł się ze śmiechu wielki brzuch.
Przebiegła przekupka nafaszerowała pączek nie tylko pieprzem, sodą, mocną tabaką kaszubską i tłuczonym szkłem, ale dołożyła tam garść gwoździ i starą, mocno zardzewiałą kątownicę murarską swojego męża.
       Wszystko to można oglądać do dziś :-)
Z czasem , wypluty pączek, który utkwił wysoko na kulistej ceglanej ścianie Wielkiego Żurawia, zupełnie skamieniał, a wtłoczona głęboko kątownica rzucała w słoneczne dni smugę przemieszczającego się cienia, co praktyczni gdańszczanie przekształcili, na pamiątkę zdarzenia, w zegar słoneczny.


Jednak na wszelki wypadek, by odstraszyć piekielne siły, umieścili nad owym gnomem główkę pyzatego aniołka , który zdaje się uśmiechać na samo wspomnienie o iście bówkowym fortelu Muchelowej żony."


Przysłowie mówi, że "gdzie diabeł nie może tam babę pośle", ale tym razem nasunęło mi się, że... gdy chłop sam nie potrafi to się babą wyręczy :-P
A my, płeć piękna, to takie wieczne altruistki :-D Całe życie wierzymy, że wszystko da się zmienić i czekamy, aż z niedojdy typu Ferdek Kiepski, zrobi się rycerz na białym rumaku... a on ma swoje ukochane życie i nie ma zamiaru niczego w nim zmieniać :-)


Może jednak warto przestać czekać i brać życie garściami, a rycerzykom i księciuniom opowiedzieć bajeczkę "O księżniczce" i to realistyczną :-D :-D :-D



Grażyna 
bówek - międzywojenne określenie ulicznika 
machandel - wódka jałowcówka o mocy 38, produkowana od 1776 do 1945 roku

17 listopada 2014

Dookoła Polski.

Jacek:
Tak, od jakiegoś czasu (chyba od ok 3 lat), nasze myśli krążą wokół podróży rowerowej wzdłuż polskiej granicy. Trasa ma około 3600 km, po drodze na pewno zboczymy z drogi by odwiedzić paru znajomych, do których zawsze daleko, a może pozna się i nowych. Wielu jest fajnych ludzi w Polsce, a skoro dobro się przyciąga, to zakładamy, że na tych nie fajnych nie trafimy :-P
Ta podróż będzie trochę dłuższa niż wszystkie nasze dotychczasowe.
By coś zobaczyć, odwiedzić ciekawsze miejsca, uwiecznić na fotkach i pokazać, nie możemy jechać po 150 km dziennie.
Nie może to być czysty przelot, ale wycieczka krajoznawczo-rekreacyjna.



Grażyna:
Jazdę rowerem przez 2 miesiące, ponad 3 tys km, nazywasz rekreacją???? Toś mnie mocno zaskoczył! Ale pożyjemy, zobaczymy i chętnie zobaczę jak ta rekreacja będzie wyglądała w Twoim wydaniu :-P
To, że nasze myśli krążą w okół TEJ podróży, nie oznacza, że mamy już cokolwiek sprecyzowane.
Dla mnie nadal jest to błysk myślowy, patykiem na wodzie napisany Kochanie :-* i czekam na dokładne sprecyzowanie i plan namacalny, bo tym zajmujesz się TY! :-D uffff..... ;-P

Jacek:
Zarys trasy już jest, a z potrzebnego sprzętu mamy już rowery, sakwy i śpiwory :-)
Może kompletowanie sprzętu idzie opornie, ale idzie ;-)
Podróż miałaby być uwieczniona na fotkach, opisana na blogu, a może nawet w wersji papierowej by powstała... Dla nas na pamiątkę i dla tych którzy chcieliby, jeśli nie całą, to cześć naszej trasy przejechać osobiście :-)
Obserwujemy powstawanie trasy rowerowej, prowadzącej z Elbląga przez Węgorzewo, Gołdap, Suwałki aż do Rzeszowa... Ciekawi jesteśmy czy zaistnieje, gdy już ruszymy.
Oczywiście zdajemy sobie sprawę z faktu, że podróż będzie "trochę" kosztowna.
Trzy lata temu przejechaliśmy Polskę po przekątnej. W 7 dni ponad 800 km, wyszło ok 100 zł dziennie, a 3600 km...?
Znajomi podpowiadają by poszukać sponsorów, tylko jak?
Nie mamy znajomości ani wprawy w takich przedsięwzięciach. Nie wiemy gdzie "uderzyć".
Co chciano by w zamian?? Czy będziemy w stanie wywiązać się ze zobowiązań...
Jakaś wewnętrzna blokada powstrzymuje nas przed realizacją założonego celu.

Grażyna:
100 zł dziennie z noclegami, bo zawsze w trasie żywimy się minimalistycznie.
Ja chyba z tym rozbuchaniem naszej podróży mam większy problem. Nie chcę być zależna od kogokolwiek, albo czegokolwiek, nie chcę aby ktoś mi patrzył na nogi ;-P i mnie rozliczał.
Nie chcę być medialna, nie chcę robić czegoś po coś, tylko dla SAMEJ SIEBIE!!!! I dla NAS!
Chyba, że swoim pedałowaniem mogłabym pomóc komuś potrzebującemu... to już inny temat :-)
Mogę pisać i robić zdjęcia, ale bez nacisku jakiegokolwiek, bo zmuszana nie zrobię NIC...

Jacek:
Nasze rowery... trekkingi na cienkich, prawie gładkich oponach, które doskonale spisują się na równym asfalcie, za to na drogach gruntowych i leśnych piaskach już nie za bardzo. Będziemy musieli przynajmniej opony wymienić na uniwersalne, szosowo-terenowe.
No i przyczepka rowerowa będzie potrzebna, gdyż moja sakwa i tak waży około 20 kg, a na rowerze Grażynki będzie Luśka.
I jeszcze namiot i śpiwory, na wypadek jakby przyszła nam ochota spać na łonie natury ;-)
Dokładnie taka przyczepka nam się marzy (ta 1600 zł, z resorami 2199...)



Grażyna:
Na łonie natury najchętniej spałabym w Bieszczadach, bo tam miałam wrażenie, że ręką sięgnę gwiazd :-D Piękny to był widok i piękne uczucie! Szkoda tylko, że strach przed dziką zwierzyną jakoś też tak towarzyszył... :-o

Sam plan jest ok, spanie pod namiotem i mycie się w kilku kroplach wody - TEŻ :-)
Ale chciałabym żebyśmy zrobili to sami dla siebie, bez zbędnej oprawy... w ciszy i spokoju!
No taka jestem, i już :-)


Grażyna i Jacek

16 listopada 2014

Przestrzenne puzzle dla dorosłych...

Ostatnio snujemy się, rozdarci, pomiędzy domem naszym i nie naszym, bo na przyjemności trzeba jakoś zarobić. A z nami włóczą się królik i pies ;-)
Z radochą wpadliśmy do domku na 5 dni, żeby nabrać sił i dystansu do podjętych ostatnio decyzji, a przy okazji przyjechała zamówiona kanapa (którą panowie złożyli w 5 minut) i kupiliśmy komodę....
W częściach!
Z tysiącami śrubek, śrubeczek, kołków, kołeczków i bez instrukcji montażu.


Instrukcję dosłano nam e-mailem, ale komody przez tegoż e-maila złożyć się nie dało :-/
Głównym dowodzącym w tym temacie był Jacek, z racji swojego wrodzonego spokoju.
Ja natomiast interweniowałam, gdy na siłę próbował z dołu zrobić górę lub ze strony lewej prawą, bo w końcu co to za różnica.... :-P
Gdy prawie dochodziliśmy do ładu ze szkieletem, wyłączyli nam prąd!
To był znak, że czas zająć się sprawdzaniem kanapy ;-P
Tzn nie tylko nam go wyłączyli, rachunki mamy opłacone, cała wieś została odcięta od tej przyjemności.
Następnego dnia trzeba było dokończyć układankę.
Szło to powoli, ale z całkiem dobrym skutkiem do momentu, gdy doszliśmy do drzwi.
Nie dość, że za cholerę nie mogliśmy "przełamać" zawiasu żeby działał prawidłowo, to jeszcze na drzwiach zauważyłam wieeeelką rysę!
Nerw mnie trochę szarpnął, że MOJEMU facetowi mózg się odłączył i nie podłożył choćby koca.
Zapakowaliśmy te nieszczęsne drzwi z zawiasami do auta i pojechaliśmy do sklepu (15 km w jedną str) żeby nas uświadomiono jak działają zawiasy.
W pewnym momencie przypomniała mi się śmieszna historyjka związana z zarysowaniem auta, którą podpięłam po naszą rysę na drzwiach komody i roześmiałam się w głos :-D
Jacek spojrzał na mnie pytająco, więc wytłumaczyłam mu, że teraz mamy rasową komodę, z blizną na drzwiach, jak Harry Potter na czole! :-)  :-)  :-)
I tak jakoś atmosfera sama się rozładowała ;-D
Pan z zawiasem też miał problem, zniknął na zapleczu i tam go uświadomili. Okazało się, że zawias trzeba było pociągnąć ruchem kolistym, czyli najpierw w górę, a następnie w dół....
Jakoś jestem przekonana, że tylko facet mógł to wymyślić...
Wróciliśmy do domu, zamontowaliśmy drzwi i wreszcie, po wielu godzinach pracy, NASZA komoda stanęła dumnie na swoim miejscu ;-)


A instrukcja odnalazła się po drodze, pod którąś płytą...

P.S.
Następnym razem kupimy sobie samochód w częściach!
Będzie weselej :-P


Grażyna 

12 listopada 2014

Zimowy sen.

Jacek:
Płazy, ssaki i inne robaki, (ludzie też) zapadają w sen zimowy.
Nie jest to taki sen jak u płazów, że zakopane w mule hibernują przez całą zimę, nie jest to nawet jak u niedźwiadków, że śpią. Jednak nasz metabolizm zwalnia by zebrać pod skórą warstwę tłuszczyku, która ma za zadanie ogrzać nasz organizm.
Treningi ludzi aktywnych też tracą na intensywności. Jest to raczej utrzymanie formy z poprzedniego roku, niż budowanie lepszej wydolności.

My swoje rowery odstawiliśmy... na chwilę ;-)  Nie celowo, zostało to "wymuszone" wyjazdem, w celach zarobkowych, do większego miasta.
Cele zostały zweryfikowane już na miejscu, gdyż okazało się, że Trójmiasto jest drogie i to co wystarczało nam na przeżycie miesiąca u siebie, tu wystarcza, w porywach, na zaledwie 2-3 tygodnie. Czas chyba wracać do domu...
Sama praca w stoczni remontowej jest całkiem fajna. Nie zobaczyłbym pewnie nigdy jakie ciekawe "noski" ukryte głęboko pod powierzchnią wody , mające służyć jako taran w spotkaniu z przeszkodą mają statki.


Albo promu po zderzeniu z tankowcem.


Jak też sama śruba, której jedna część jest o wiele większa ode mnie...  jest ich 4 plus śruba,


a całość jest ogromna!
Poziom zanurzenia wielu statków to 14-18 metrów. Nad powierzchnią wody wystaje jego niewielka część (jak góra lodowa). Ta część koloru czerwonego znajduje się całkowicie pod powierzchnią wody.


Nawet takiego ślicznego stworka można znaleźć na statku :-)


Co do roweru, na pewno jak wrócimy będziemy korzystać z pogodnych dni ;-) by przepedałować parę kilometrów. No chociaż 100 km w miesiącu,


by nogi i tyłek nie zapomniały do wiosny, a biegać zamierzam 2 razy w tygodniu do stycznia. Potem trochę mocniejsze treningi, o ile śnieg nas nie zasypie :-D

Nawet jeżeli planujemy następny rok bardzo aktywny, a po głowie nam chodzi prywatny rajdzik rowerowy wzdłuż polskiej granicy i podzielenie się urokami najciekawszych miejsc, to i tak sobie myślę, ze 3 miesiące spowolnienia przyniesie nam więcej korzyści niż straty :-)

Grażyna:
Prywatny Rajdzik Rowerowy, hmmm...  to temat na oddzielny wpis :-)
Pomysł do zrealizowania, ale... no zawsze można znaleźć jakieś ALE ;-) Czekamy na wygraną w Lotto ;-P bo gdzieś krąży i nie może znaleźć drogi do naszego konta bankowego :-D

Z Jackowymi przemyśleniami zgadzam się zupełnie, choć osobiście znam takich co to jak transformery nie odpoczywają NIGDY!
Zapewne do czasu.... Organizmu nie da się oszukać.
Ja lubię rozkoszować się bezczasem... :-)
Bo MY nie smutamy, tylko cieszymy się porą roku, ciepełkiem i tym, że na chwilę wpadliśmy do domciu :-D i że mamy siebie!
Zdjęcia jakości telefonicznej, ale jedno sobie przerobiłam, po swojemu ;-)


Niedługo impreza andrzejkowa, w tym roku będziemy się bawić ;-)

Grażyna i Jacek

3 listopada 2014

Motywacje.

Jacek:
Rozmawiałem któregoś dnia ze swoim znajomym, biegaczem sporo ode mnie starszym, na tematy biegowe. Pytał o mój czas w moim ostatnim biegu na 10 km. Powiedziałem, że próbowałem złamać 50 min, ale wyszło ponad 53. Stwierdził, że w moim wieku powinienem biegać w granicach 46-47 min.
No to mnie zaskoczył. To znaczy, że te osoby które biegają wolniej nie powinny biegać? Albo brać udziału w zawodach? Takie stwierdzenie na pewno nie motywuje, a przynajmniej nie mnie.
Nie każdy będzie biegał w maratonach, ale można przecież brać udział w biegach na 10 km i cieszyć się tą atmosferą, nawet jak na metę dotrze się w 90 min. No wszyscy szybko biegać nie mogą ;-p

Grażyna:
Ano nie mogą!!! Miejsc na podium jest tylko trzy, wyobrażasz sobie by zaległo na nich kilka tysięcy maratończyków na przykład? :-) I w ogóle cieszę się bardzo, że oprócz długich (coraz bardziej komercyjnych) masówek, są też krótsze biegi :-)

Jacek:
Gdy po moim półmaratonie poszedłem do pracy, jeden kolega nie zapytał czy było fajnie, tylko które zająłem miejsce, a drugi go upomniał, że nie zajęta pozycja jest ważna a sam udział, że jestem kozak, że on biegał przez kilka lat, trenował zapasy i nie był w stanie przygotować się do półmaratonu w ogóle i podziwia ludzi którzy mogą. Zaczęliśmy rozmawiać o tym jak to widzą inni (czyt. niebiegający), że nie rozumieją po co w ogóle biegać i się tak męczyć a jak usłyszą, że aby wziąć udział w imprezie biegowej trzeba zapłacić za pakiet startowy to pukają się w głowę.
To jest dopiero motywacja :)

Grażyna:
Moja babcia zapytała (chyba po maratonie), czy mi płacą za to bieganie.... ;-)
Gdybym ją uświadomiła, że to JA muszę zapłacić żeby biec, pewnie zeszłaby na zawał ;-P
Tak sobie myślę, że zawsze jasne i zrozumiałe jest to co robimy sami, akceptacja dla pasji innych niż nasze jest jakaś trudna i nie zawsze do ogarnięcia. Ja np mam problem ze zrozumieniem uprawiania sportów BARDZO ekstremalnych, ale nawet jeśli nie rozumiem balansowania pomiędzy życiem a śmiercią, to nie oceniam i nie wyrażam negatywnych opinii.



Jacek:
Pewnie coś w tym jest, że tak jak syty nie zrozumie głodnego, tak samo kanapowiec nie zrozumie np biegającego.
Po co biegamy? Przecież nie dla medali, chyba, że tych za udział, bo nie mamy szans stanąć na podium i wygrać nagrodę i medal. Więc dlaczego? By utrzymać swoją wagę na prawidłowym poziomie kiedy jest się już w wieku spowolnionego metabolizmu? By wzmocnić mięśnie, serce i płuca? Ja tak, biegam by w przyszłości móc chodzić... :)

Grażyna:
A ja się ruszam w ogóle (z odwieczną nadzieją na bieganie wkrótce), żeby tyłek nie spasł mi się zbyt
mocno ;-D

Jacek:
Każdy ma inną motywację, inny zapał i inne możliwości.
Znalazłem na allegro buty biegowe za 300 zł, które w sklepie kosztują prawie 500. Okazało się, że są używane, bo właściciel postanowił biegać, zainwestował sporo w całą oprawę, a motywacja i zapał wypaliły się po tygodniu...

Grażyna:
Akurat my zrobiliśmy odwrotnie: najpierw próba swoich sił, bieganko dla sprawdzenia czy w ogóle się wkręcimy, a dopiero później wielkie zakupy w Decathlonie, ewentualnie Lidlu ;-)
Zakręciliśmy się sportowo tak mocno, że nie możemy w naszych szafeczkach zwyczajnych ubrań znaleźć ;-)

Jacek:
Ostatnio spytałem jednego z kolegów, dlaczego pali, przecież na papierosy wydaje więcej pieniędzy niż ja na swoje pakiety startowe, imprezy i ubranko biegowe razem wzięte.
On stwierdził, że na coś umrzeć trzeba ( ma dopiero 26 lat) ja mu na to, że wole umrzeć zdrowy :)
Morał? Niech każdy znajdzie swój :-)

Grażyna:
He he :-) ja akurat nie wiem czy chcę, aby robale zdrową mnie dostały :-P

I znowu sportowo nam się zrobiło, a przecież motywacje to nie tylko sport czy ruch w ogóle. Zapewne w każdej dziedzinie życia trzeba się czasami zmotywować do działania.
Czasami bywa i tak, że szukamy motywacji aby chciało nam się w ogóle żyć...


Przypomniał mi się wierszyk z dzieciństwa często wpisywany do pamiętników: "Idź śmiało przez życie, miej wesołą minkę, łap szczęście za nogi i duś jak cytrynkę!"
To duśmy to szczęście :-D




Grażyna i Jacek

29 października 2014

Moja mała twórczość...

Ok, peany na cześć Jackowego biegu zostały wzniesione, to mogę sobie już coś skrobnąć ;-)
Nie chciałam szczęśliwości Połówka (i poniekąd mojej też, bo byłam zapalnikiem jego biegów) zagłuszać swoimi przemyśleniami i chwaleniem się.
A tak! Będę się chwalić! :-)
Muszę to zapisać czarno na białym, żeby nie zapomnieć...
     Pisanie bloga - to pomysł Jacka, cykl Szlakiem Mazurskich Legend - to pomysł mój :-)
Parę lat temu przejechaliśmy ten szlak, kupiliśmy książkę Pani Tressenberg , zrobiliśmy zdjęcia, ale teraz mieliśmy NASZE miejsce, żeby się nimi podzielić.
Nawet do głowy mi nie przyszło, że legendy spowodują iż dostanę ciekawą propozycję...
Otóż pewnego dnia, pewna znajoma (uściski serdeczne Jolu :-*), z którą znamy się tylko z sieci (jeszcze nie miałyśmy okazji wypić wspólnie kawy), zaproponowała mi napisanie artykułu do biuletynu kulturalnego, wydawanego przez Gminny Ośrodek Kultury.
Temat miał być wakacyjny o zabarwieniu kulturowym.
Zaskoczenie było ogromne!
Po chwilowej radości i euforii, dopadło mnie zwątpienie i rezygnacja choćby z próby napisania czegokolwiek...
Bo co innego pisać sobie pamiętnik i wracać w nim do różnych tematów, a co innego pisać dla kogoś...
No ok, wiem, że to co tutaj piszemy jest dostępne wszędzie i nawet nie jestem w stanie wytłumaczyć dlaczego piszemy... ale pisanie konkretnego tematu dla kogoś jest zupełnie czymś innym, zobowiązującym.
     Brak wiary w siebie... w swoje możliwości i umiejętności. Już wiele razy w życiu uwstecznił mnie bardzo... ale nie chciałam po raz tysięczny podkulać ogona i uciekać... przed sobą...
Napisałam e-maila, że napiszę ten artykuł. Nie schowałam się tym razem w mysią dziurę.
Najpierw poszłam do biblioteki, żeby rozwinąć temat szperając w książkach, ale kiedy nie mogłam znaleźć tego czego szukałam, pomyślałam, że moja wiedza jest na tyle duża, żeby poradzić sobie bez książek. Tym bardziej, że miałam tylko jedną stronę na łamach biuletynu :-)
Wymyśliłam, że będzie to forma listu ze zdjęciami, napisałam...
Po kilku dniach wróciłam do tekstu, naniosłam poprawki i wysłałam...
E-mail zwrotny brzmiał jakoś tak: "Grażynko, biorę to!" :-)
I co? I już?... A gdzie poprawki? Gdzie odrobina czepialstwa, że styl, że zdania, że... Nic?
Nic! :-D
Po jakimś czasie dostałam swoją gotową już stronkę w elektronicznej formie


Dużo radości i satysfakcji mam z wykonanej pracy. Zarobione pieniążki przeznaczyłam na zakup małej, granatowej torebki. Chciałam mieć pamiątkę :-)
Kilka dni temu, pocztą naszą powszechną, dotarła wielka koperta z papierowym wydaniem Puzderka Kulturalnego, a w nim również MÓJ wakacyjny list :-D  Znalazłam też piękne podziękowania, które bardzo mnie wzruszyły...


Cieszę się, że żyję w epoce internetowej... :-)
Marzenia... ostatnio usłyszałam, że są niczym! Są po to żeby je spełniać...
Bardzo bym chciała spełniać swoje marzenia w taki sposób, aby nigdy nie zapominać o innych.

Czekając na Jacka, gdy biegł półmaraton, pstryknęłam tory kolejowe, drogę jak życie...


To co za plecami to przeszłość, której nie da się cofnąć, zmienić, naprawić... była, minęła...
To co widać, TO DZIŚ!!! Najważniejszy moment naszego życia i na nim trzeba się skupić.
Ta odległa dal, to przyszłość, której nie ma... bo kto z nas może być pewien, że jutro się obudzi? "Carpe diem"! mówił Horacy, więc postaram się go chwytać za wszelką cenę, bo życie mam tylko jedno...



Dziękuję Jolu, za zbudowanie kawałka wiary we mnie, w moje JA! :-*
Grażyna

27 października 2014

III Bieg Nadwiślański Szlakiem Doliny Dolnej Wisły.

Jacek:
26.10.2014r udaliśmy się do Tczewa na mój pierwszy półmaraton.
Niewiele po 8:00 odebraliśmy mój pakiet startowy i poszliśmy na spacer po mieście.


Zaskoczył nas park, był wielki i jesienny, niekończące się alejki do spacerów.



O 9:30 wróciliśmy w miejsce gdzie czekały już autobusy wiozące biegaczy na start.


Zawodników jak na taką imprezę było niewielu bo tylko 176.


Na starcie rozgrzewaliśmy się po swojemu, każdy jak umiał.


Strzał startera i ruszyliśmy.
Pierwsze 5 km biegłem z młodszym panem w tempie, które wydawało się niezbyt szybkie, gdyż bez problemu prowadziliśmy konwersację. "Pogadalim sobie jak Kaszeb z Mazurem", bez uczucia wysiłku, po czym pan uznał, że mu za wolno i zostałem sam. Ja nie chciałem przyśpieszać, chociaż czułem jeszcze wtedy moc i wiedziałem, że mogę szybciej. Musiałem oszczędzać siły, chciałem zmieścić się w 2 godzinach (tempo jednak i tak okazało się z byt szybkie bo nie wystarczyło mi sił do końca biegu). Tu zabrakło mi jak zwykle wyczucia, nie mogłem na bieg zabrać swojego osobistego trenera i Pacemakera zarazem w postaci Grażynki. Nie wziąłem też na trasę ani wody ani izotonika ani nic na wzmocnienie na wypadek spadku energii, a na trasie poza wodą w 2 punktach nic więcej nie było. Jak się później dowiedziałem tak już jest w biegach o tak małej ilości uczestników.
Biegłem tak do 11 kilometra, gdzie zaczął się niekończący podbieg, a ja zacząłem tracić energię i słabnąć. I tu prócz zbyt szybkiego początku, zemścił się również brak długich wybiegań w ostatnim miesiącu. Podbieg nie chciał się skończyć, a moje tempo spadało powyżej 7 min/km.
Podbieg skończył się dopiero po 15 kilometrze, byłem wykończony.
Na 16 km zrównała się ze mną pani której próbowałem dotrzymać tempa. Udało mi się to przez kilometr (bo było z górki), a później musiałem odpuścić.
Ostatnie 4 km były już człapaniem w żółwim tempie i patrzeniem jak wyprzedzają mnie kolejni biegacze. Czułem bezsilność, niemoc i nie wiem co jeszcze. Złość?
Kiedy minąłem 20 km dogonił mnie pan (również biegnący swój pierwszy półmaraton), spytał: "damy radę?", odpowiedziałem, że to już ostatni kilometr i głupio nie dać i pobiegliśmy razem.
Przed skrętem w bramę na boisko szkolne, gdzie była meta usłyszeliśmy doping i brawa od zabezpieczających bieg: policjanta, strażaka i wolontariuszy którzy zauważyli dwóch biegaczy wyglądających jakby mieli za chwilę umrzeć.
Wolontariusz trzymający w rękach tabliczkę 21 km biegł obok prawie do samej mety, a my na bieżni boiska próbowaliśmy wykrzesać z siebie resztki energii by przekraczając linie mety nie wyglądać jakby to były nasze ostatnie sekundy życia. A gdy za linią mety zobaczyłem Grażynkę czekają na mnie z rozpostartymi rękoma, odzyskałem powera na żwawszy finisz :-)


Patrząc na moją fotę z przekraczania linii mety dopatrzyłem się, że mój towarzysz ostatniego kilometra odpuścił na ostatniej prostej, wbiegając o 2/3 tejże prostej za mną i o 10 sek później.


Czas w/g SMS od organizatorów 2:07:34, miejsce open 162 na 173 osób które przekroczyły linię mety, natomiast jak widać na zegarze 2:07:43.


Nie zamknąłem biegu ;-P
Za mną wbiegło jeszcze parę osób, ale niewiele brakowało.
Najśmieszniejsze jest to, że w/g pomiaru czasu na 10 km miałem 52 minuty. Niby człowiek uczy się na błędach, a ja ze swoich krótszych biegów nauki nie wyniosłem.


Wiosną spróbuję jeszcze raz, tym razem w masówce z Pacemakerami.
A do tego czasu, od lutego, chociaż raz w miesiącu będzie  jeden wybieg 20 kilometrowy.

Grażyna: 
Ech...
Jak trudno patrzeć, czytać i czuć gdy samemu biegówek założyć JESZCZE nie można :-(

Kochanie! BARDZO Tobie gratuluję i jestem z Ciebie dumna z wielu powodów. 
Przede wszystkim dlatego, że wiem iż w pewnym sensie stawiasz czoła własnym słabościom, słabościom własnego ciała... :-* 

Był z nami Młody, który lubi takie imprezy.
Po uściskaniu Jacka i odczekaniu chwili aż zapakuje się do autokaru, poszliśmy do Lidla, gdzie kupiłam paczkę delicji, pożarliśmy ją i ruszyliśmy na poznawanie Tczewa :-)
Zaczęliśmy od obejrzenia miejsca, gdzie biegacze mieli zakończyć swój bieg ;-)



A skończyło się na rzuceniu okiem na wieże ciśnień...


wiatraczek... trochę niszczejący :-/



obejrzeniu amfibii :-o



no ja bardziej z dołu niż z góry ;-P

Na koniec spaceru (który w sumie wyniósł 10 km) weszliśmy do Media jakiegoś tam, poszperać w nowinkach elektronicznych ;-p
O 12.33 byliśmy z powrotem na mecie (widać nas na górce)


Nie chciałam aby Jacek czuł się rozczarowany moją nieobecnością (no, że się zagapiłam i nie zdążyłam fotki zrobić umęczonemu człowiekowi :-D)
Gdy dochodziła 13 wiedziałam, że złamanie 2 godzin pozostanie w Jackowej sferze marzeń...
I przypomniał mi się mój półmaraton, który biegłam aby przebiec, nie zakładając ŻADNYCH limitów czasowych!!!
Piękne to były czasy...
Jacek wbiegł o tej co wbiegł, dla mnie to nie miało znaczenia. Cieszyłam się gdy go zobaczyłam i mogłam z całych sił uściskać zaraz po przekroczeniu linii mety :-D
Na wielkich masówkach byłoby to niemożliwe, gdyż tam izoluje się osoby postronne od biegaczy...

Po biegu Jacek posilił się grochówą i drożdżówą. Wróciliśmy do auta, zjedliśmy nasz makaron zabrany z domu, żeby kasy nie tracić bez sensu, Jacek się przebrał i ruszyliśmy na kolejny spacer po Tczewie :-)
Trafiły się nam jakieś stare mury obronne


w końcu historia Tczewa sięga XIII wieku.
I Skwer Tczewskich Kolejarzy




Poczytałam z panem Romanem Landowskim :-)


Rzut oka na niekończące się torowisko... jakby droga do nikąd, po marzenia, które są niczym...
Po prostu są do spełniania :-)


Ponad stupięćdziesięcioletni most kolejowo-drogowy




Schody, dobre do ćwiczeń skipów i mięśni pośladków ;-P


A na końcu... Pani Jesień :-)


W tym wszystkim zabrakło... słońca!!! ale dzień był pełen wrażeń i miłych wspomnień, na pewno dla naszej dwójki, a może i trójki :-)
Wiem jedno, nawet jeśli towarzyszenie Jackowi w jego biegach jest dla mnie bardzo bolesne z racji własnej niemocy, to i tak towarzyszyć mu będę!
Zawsze!



Grażyna i Jacek