15 kwietnia 2014

Malowanie dnia.


Budzimy się. Nastroje różne, lepsze, gorsze, bo pogoda, bo sen, bo skopany dzień wczorajszy, bo....
Ale dobrze wiemy, że to jak będzie wyglądał nasz dzień, zależy tylko od nas. Zaczynamy od śniadania, tzn ja pędzę do kuchni, przygotowuję papu, stawiam na stole a mój leniwiec łaskawie stacza tyłek z łóżka ;)
Nie, nie przeszkadza mi to. Dbam o dom i ognisko domowe :) gdzieś przecież trzeba się ogrzać...
   Po śniadaniu wracamy do łóżka na leniwą kawę. Czytamy (książki, gazety), rozmawiamy, przeglądamy to co nas w necie interesuje, słuchamy radia, milczymy... mamy czas tylko dla siebie. Czas w którym reszta świata nie istnieje, który sączy się leniwie, gdzie cisza aż dzwoni, gdzie słychać wyraźnie każde wypowiadane słowo, gdzie rozmawiamy i słuchamy, a nie tylko mówimy i słyszymy :)
Gdy już nasycimy się sobą (choć niedosyt i tak pozostaje...) pada pytanie "co dziś robimy?". Wtedy zazwyczaj włącza się spontan :D
   Takim spontanem była nasza sobotnia wycieczka rowerowa. Bagatela 110 km! Plan trasy powstał kiedyś na kiedyś, ale że szykujemy się do swojego prywatnego "ultramaratonu" rowerowego w czerwcu (ok 250 km w dobę), musimy zbudować bazę w postaci siły i wytrzymałości ;). Wyruszyliśmy dość późno bo po 12, a doskonale wiemy, że długie trasy pokonuje się nie szybciej niż 20 km/h (trekingi mam na myśli, a nie szosówki) + przerwy oczywiście. Jak to często mamy w "zwyczaju" już na 11 km okazało się, że wyjeżdżając z leśnej drogi skręciliśmy zamiast w prawo to w lewo ;P Całe szczęście nadrobiliśmy tylko 5 km, mogło być znacznie gorzej ;) Sporą część trasy wlekliśmy się polnymi ścieżkami i leśnymi dróżkami :) Uwielbiam! :D Mam wtedy czas na zebranie myśli, odbieranie bodźców, wsłuchiwanie się w przyrodę i w siebie też...

Nie mogłam zlokalizować dźwięku, który wydawał się być szumem wiatru, dopiero po chwili okazało się, że ten "szum" to wrzask mew :) Był niesamowity, bo wydawany jednocześnie przez ogromną ilość ptactwa. 


Naszym celem były Stare Juchy i głaz narzutowy - ołtarz ofiarny Jaćwingów. Ot, taka ciekawostka na Mazurach. Jaćwingowie to wymarły w XVI wieku lud bałtycki, blisko spokrewniony z Prusami i Litwinami (czasem uważany za jedno z plemion pruskich). Wzmiankę o nich można znaleźć w "Rocznikach" Jana Długosza i w dzisiejszym necie oczywiście ;P Legenda głosi, że nazwa wsi Stare Juchy wzięła się od słowa "jucha" czyli krew. Krew miała ściekać z ołtarza czyli wielkiego kamienia, który do dzisiaj zachował się w Starych Juchach. I szczerze mówiąc nie mam pojęcia czy była to krew ludzka czy zwierzęca... i czy w ogóle była :)
Żeby nie było nam za wesoło to zanim do niego dojechaliśmy zdechła mi dętka w tylnym kole :/ Szczęście, że wozimy ze sobą zestaw naprawczy bo nie potrafiłam wyobrazić sobie 60 km wędrówki z rowerem :o
   Kamień znaleźliśmy, uwieczniliśmy, posililiśmy się przy nim :)


Nawet liście mleczu dla naszego "miniaturowego" królika udało się znaleźć. Czas było wracać, robiło się późno, a przed nami 60 km. Droga powrotna prowadziła asfaltem, więc powinna być szybsza, ale to tylko pozory. Zmęczenie, wiatr i podjazdy robią swoje. A najbardziej nie lubię gdy włącza mi się MARUDA! To taka Zołza, która szuka dziury w całym i jęęęęczy, że pić jej się chce, a to głodna jest, i przecież cały świat jest winien temu, że musi jechać pod ten wiatr, a mogła pilotem kanały w TV przerzucać... ;P Tym razem udało się Marudę pogonić do diabła, bo już  próbowała dzioba otwierać, co by jęczeniem popsuć cały urok wycieczki :D
Urok takich wycieczek polega na tym, co się wokół siebie rejestruje oczyskami, serduchem i pozostałymi zmysłami. Może najmniej fajnie ma zmysł powonienia, gdy mija się pole gnojówką zaorane ;p ;p ;p ale i to ma swój czar, wiadomo: WIOSNA! :D


   Rowerami da się dojechać prawie wszędzie, nie trzeba szukać parkingu, można je prowadzić obok, zostawić u kogoś na podwórku prosząc o zerknięcie żeby nie zginęły, autem tak się nie da. No wiem, że rowerami nie przejedziemy 1000 km dziennie, ale za to ile kcal spalimy, jakie cudne banany na buziach mamy i poczucie nie straconych dni i czasu :)))
Doskonale pamiętam nasze początki. Pierwszy wypad (dłuższy niż 5 km ;P) zrobił Jacek po kukurydzę dla Pyśki. Po powrocie (12 km w 2 str) powiedział, że razem nie pojedziemy bo ja nie dam rady... więc nie pojechaliśmy. Następna wycieczka miała mieć 5 km w 1 str (spontan), ale było tak cudnie (marzec) i jakoś tak lekko, że jechaliśmy i jechaliśmy i... okazało się, że w 1 str przejechaliśmy 14 km, a powrót? Nie był już taki lekki. Ostatnie 5 km płakałam z bezsilności i myślałam, że umrę :o Następne dni to był ból każdej części ciała - właśnie wtedy uświadomiłam sobie, że mam baaaaardzo dużo mięśni ;) Moje ciało to był jeden wielki zakwas! Ale właśnie tak zaczęła się nasza przygoda z rowerami :)
Rok później przejechaliśmy nimi, w 7 dni, od Bałtyku po Góry Izerskie :)

Nasze farbki mają cudowne kolory, więc i dni, nawet te szare, są w kolorach tęczy, 
bo tak je sobie malujemy... :D 


P.S. do Jackowego wpisu ;P 

Jeśli AŻ tyle spotkało Cię, przez TWOJĄ KOBIETĘ, to SZCZĘŚCIARZ z Ciebie :D :D :D :P



Grażyna

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz