4 października 2014

Szlakiem Mazurskich Legend - "Czarny Baran z Możdżan" (26)

Do następnej legendy, zaraz za rzeźbą psa skręcamy w prawo w piaskową drogę, której się trzymamy aż do leżącej przy drodze rzeźby barana.

"Ludzie z puszczy są inni, trochę tajemniczy. Mają swój odrębny kalendarz i własny tryb życia, który nakazuje całonocne wyprawy w leśne ostępy czy wczesnoporanne wypatrywanie tropów na trawie ciężkiej od rosy. Potrafią również czytać znaki pozostawione na śniegu przez zwierzynę lub ptactwo. I chodzą też inaczej, lekko, tak, aby pod butem nie zachrobotała najmniejsza gałązka chrustu. A ich odzież ma zapach igliwia, tak swojski dla zwierza, że traci łeb i daje się podejść blisko, bliziutko, prosto na strzał.
Ale zdarzały się też kłopoty. Najwięcej sprawiali ich kłusownicy i bartnicy. O czarnym baranie lepiej nie wspominać, bo to moc nieczysta.


Wawrek z Andrzejem podzielili się zajęciami. Andrzej, jako młodszy, skutecznie tropił zwierzynę i możdżańskich natrętów, którzy od wiosny do wiosny zastawiali sidła na zające, czasem pętle na sarny czy szczęki na dziki. Wawrek łaził za Bartnikami, z którymi żył w wielkiej niezgodzie. Myśliwiec z bartnikiem odkąd Pan Bóg stworzył puszczę, zawsze byli wrogami. Jeden tropił zwierzęta, drugi je płoszył wypatrywaniem w dziuplach gniazd pszczelich. A że jeden i drugi był na zamkowej służbie, tym żarliwsza była ich rywalizacja o łaski i tym większa niechęć do siebie. Jedyne co ich łączyło to wspólny lęk przed czarnym baranem, który prawie zawsze zastępował zastępował im drogę, gdy wieźli ubitą zwierzynę, bądź antałek miodu czy gmołę wosku na węgoborski zamek.
Wszystkie pretensje i wzajemne żale roztrząsano w karczmie, gdzie karczmarz Bruno, umiał trafić w gusta gości. Gąsiorki więc na stół wędrowały często a w głowach robiło się jaśniej.
       - To było pod wieczór - zaczął opowieść Wawrek. - Ubitego jelenia załadowało się na wóz i w drogę. Nakaz był na jelenia, bo rogi miały być ofiarą dla kościoła w Węgielsztynie, mięso szło na zamek, a kopyta do siodlarza, kaletników i szewców. - Najlepiej jechać pod wieczór by do świtania dociągnąć do Węgoborka. Tuż za Możdżanami, jak jechać na Boćwinkę i dalej na trakt do Kruklanek i Węgoborka, jest piaskowa góreczka, koń tam lubi się zatrzymać, bo droga kopna a wóz ciężki. I wtedy z tyłu hyc,wskakuje ta czarna poczwara. Obejrzysz się, malutkie jagniątko leży na słomie w półkoszku. Ani beknie, ani się ruszy, tylko leży z wyciągniętymi kopytkami i uniesionym łepkiem. Zakręcisz lejce wokół kłonicy, bo i tak koń nie tuszy, obejrzysz się, a tu jagnię rośnie w oczach i staje się ogromnym baranem. Tak ogromnej czarnej góry mięsa nie udźwignie nawet para koni. Chcesz zeskoczyć z wozu, uciec przed siebie - nogi bezwładne. A więc siedzisz na wozie ani żywy, ani martwy i czekasz zmiłowania bożego. Bo nawet modlitwa jakoś z głowy wyfrunęła. Ile czasu ten bydlak mości się na wozie, puchnie i łypie złym, baranim ślepiem - trudno policzyć. Dopiero jak echo możdżańskich kogutów doleci, wtedy...
       Rozglądnął się Wawrek po obecnych. Połowa, z głowami na stole, czuprynami w resztkach jadła i nosami przytulonymi do pustych dzbanów, pochrapywała. Ale co wytrwalsi, jak na złość sami bartnicy, nie uronili ani jednego z wawrkowych słów. Co gorsza, znali przyczynę szatańskich sztuczek,bo że baran był samym diabłem, to nie ulegało najmniejszej wątpliwości.
       Wszystko zaczęło się od budowy kaplicy w szczerym polu, z dala od ludzkich sadyb i dworu. Pan zażyczył sobie, aby właśnie w tym miejscu, gdzie skowronki, chabry, złożyć swoje i swojego rodu kości. Kapliczka niewielka ale z tak ogromnym krzyżem wewnątrz, że trzeba było dach podnosić, aby go umieścić na głównej ścianie. Mówiono, że przywieziony został z bardzo daleka i ponoć krzyż ten błogosławił ludziom umierającym za wiarę. Sprawa Pana - myśliwcom i bartnikom nic do tego.
       Kiedy już wyjaśniona została sprawa diabelskiego bagażu, wydawało się, że czarny baran zniknie, przeniesie się w inne miejsce. Skądże znowu! Jeszcze nie raz nękał biednych bartników i myśliwców w ich wędrówce do Węgoborka. Wyniósł się z możdżańskiego traktu dopiero wtedy gdy zaczęto sypać nową drogę wprost na Kruklanki. A co bardziej złośliwi tłumaczyli, że to było wówczas, gdy Bruno zamknął karczmę w Możdżanach, a otworzył w Lecu.
Dziś ogromnie trudno rozstrzygnąć, kto właściwie miał rację. Fakt jest jeden, że kaplica w szczerym polu, z dala od ludzkich sadyb i na dodatek piaskowa, stroma góreczka - to doskonałe miejsce dla diabelskich harców".


To już moja ostatnia legenda, (jeszcze jedną opracuje Grażynka) zostawiam ją bez morału i moich domysłów dotyczących powstania tej historii gdyż ile ludzi tyle może być interpretacji.
Czy to była czysta bajka opowiadana w karczmie przy głowach ciężkich od wypitych trunków, czy też faktyczne zdarzenie, które dało początek legendzie, niech każdy oceni sam :-)

Jacek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz