Dla jednych przejechanie 200 km jest przyjemnością, dla innych koszmarem może być przejechanie 20 km, więc nie mierzmy wszystkich jedną miarą. Dla nas może być koszmarem leżenie całymi dniami plackiem na plaży, a inni to uwielbiają.
Nie oceniajmy, akceptujmy i wszystkim będzie żyło się milej :-)
Grażyna:
Mocny początek Kochanie ;-)
Jacek:
:-D
Założony plan wykonany. Pobudka o 1 w nocy po 8 godzinach snu, śniadanie, kawa i już o 3 siedzieliśmy na rowerach. Postanowiliśmy drogę nad morze przejechać górą. Można było wybrać trasę jeszcze bliżej granicy lecz dla nas ważny był asfalt (nie leśne dukty), gdyż zależało nam na czasie. Niby świtało, ale przez duże zachmurzenie było jeszcze ciemno, wiatr od początku w klatę z tym, że znośny. Całkowicie się rozjaśniło zanim dojechaliśmy do Srokowa (30 km drogi). Planowany, dłuższy postój miał być w Bartoszycach na 90 km, lecz kiedy dojechaliśmy do Barcian przed godziną 5, zaczęło padać. Zapowiadali przelotne opady i z myślą, że deszcz szybko przeleci skryliśmy się w wiacie przystanku autobusowego.
Grażyna:
Cieszyłam się, że nie widzę przez okno (w ciemnościach!) kładących się od wiatru drzew, że nie leje, że nadszedł TEN dzień, ale wiedziałam, że będzie trudnawo, gdyż dopadło mnie osłabienie :-/
Od samego początku jechaliśmy w tempie spokojnym, równym, bez zrywów (ok 20 km/h), wiatr był, hulał po polach i już po 20 km czułam kolana, DWA kolana, że robią się ciężkie, opuchnięte i reagują bólem na każdą próbę mocniejszego nacisku na pedały :-( Byłam w lekkim szoku, bo nie dawały wcześniej żadnych oznak przeciążenia. Gdy w Barcianach czekaliśmy aż przestanie padać z moim ciałem działy się dziwne rzeczy! Dygotałam jakbym miała ze 40 stopni gorączki, było mi słabo, niedobrze, zastanawiałam się PO CO MI TO WSZYSTKO? Chciałam wrócić do domu i wleźć pod cieplusią kołderkę... Nie wypowiedziałam tego głośno, bo wiedziałam, że na te pytania nie ma odpowiedzi, a jeśli nie wykonam tego co zaplanowałam/liśmy to będę nieszczęśliwa. Gdy biegałam też zastanawiałam się PO CO... Odpowiedzi nie znam do dnia dzisiejszego i wcale jej nie szukam :-)
Po zjedzeniu kanapki, wypiciu gorącej kawy z termosu, porozciąganiu mięśni i zrobieniu kilku dodatkowych ćwiczeń, organizm wrócił do normy. Deszcz przestał padać i ruszyliśmy dalej :-)
Przez 180 km nie wyciągnęłam aparatu, ale żałuję TYLKO jednego momentu nie uwiecznionego, mianowicie pierwszy raz w życiu przed godziną 6 rano widziałam tęczę :-D
Jacek:
Z Barcian ruszyliśmy o godz 5.40 przejaśniło się, jechało się całkiem fajnie chociaż wiatr powodował, że trzeba wyło więcej siły wkładać w naciskanie na pedały. Po pół godzinie znowu lekka mżawka, więc założyliśmy kurtki przeciwdeszczowe i jechaliśmy dalej. W Korszach na 60 km zatrzymaliśmy się na chwilę by zdjąć kurtki (nie przepuszczają powietrza i dłuższa jazda w nich spowodowałaby, że bylibyśmy mokrzy nie od deszczu ale od potu). Z Korsze wyruszyliśmy około godz 7. Kilka kilometrów dalej wjechaliśmy już na prostą drogę do Bartoszyc (Bartoszyce to połowa drogi od domu do Fromborka).
Mierząc drogę krótkimi etapami łatwiej było nam "znieść" odległości do pokonania :-)
O godz 11 wyjeżdżaliśmy już z Bartoszyc. Przelotny deszcz był coraz częściej i nie chciał być już tylko przelotnym :-/ a wiatr wiał coraz mocniej. Od pedałowania pod wiatr cierpiały nasze kolana coraz bardziej. O godz. 14.00 planowaliśmy być we Fromborku, a dojeżdżaliśmy dopiero do Braniewa.
Deszcz padał już bez przerwy... Weszliśmy na chwilę do Biedronki (po coś na rozgrzewkę ;-P) i jedna rzecz rzuciła mi się w oczy, mianowicie, że przed Biedronką było więcej samochodów na rosyjskich nr rej niż polskich :-) Do Fromborka dojechaliśmy parę minut przed 15.00 i udaliśmy się prosto do portu by zdążyć na prom do Krynicy Morskiej, gdzie zabiła nas informacja o cenie przepływu przez Zalew Wiślany. Za nas i rowery 90 zł.... :-/ (NIECH ŻYJĄ WAKACJE!!!). Z planowanej sesji fotograficznej po drodze nic nie wyszło. Pogoda zniechęcała nawet do wyciągnięcia aparatu z sakwy, a do tego było niekorzystne światło na dobre foty. Kilka zdjęć zrobiliśmy dopiero z promu.
Grażyna:
Po startowej niemocy dalsza droga przebiegała bez sensacji :-D Kolana ucichły, trzęsiawka również. Starałam się tylko nie wyziębiać organizmu, czyli krótsze ale częstsze przerwy. Jacek coś tam planował, że następna przerwa TU albo TAM, ale ja dobrze wiedziałam, że plany sobie a życie i ciało sobie ;-)
Cena "przyjemności" przepłynięcia przez Zalew mocno mnie skwasiła, ale zimno, deszcz, wiatr i żal kolan spowodował, że kasa była na drugim miejscu. Zabrakło nam tylko gotówki (10 zł) i po dopłynięciu do Krynicy Morskiej Jacek musiał śmignąć do bankomatu, a ja zostałam "w zastaw" ;-P
Chciałam scenę z Titanica odegrać, ale wszystko mokre było i nie z tej strony zdjęcie ;-P
Jacek:
Cały rejs siedzieliśmy pod pokładem (1.5 godz płynięcia) bo padało i strasznie wiało. Ok 17.30 wysiedliśmy z promu, do Stegny zostało jeszcze 25 km pedałowania. W porównaniu z całą trasą niewiele, lecz pod wiatr, w deszczu i z bolącymi kolanami, jechaliśmy ten odcinek dłużej niż normalnie.
Cała przepedałowana trasa wyniosła 207.41 km, na miejscu byliśmy o 19.00 więc trwała 16 godzin :-)
Grażyna:
Dzień kolejny, czyli Stegna :-D
Spaliśmy do... 11!!!! :-) :-) :-)
Ze schodów (sypialnia na górze) schodziliśmy stawiając nóżkę za nóżką - może lepiej byłoby tyłem ;-P - Jacek, bo na kolana :-( ja, bo mięśnie ud :-/
Po śniadaniu (ha ha) poszliśmy na spacer (10 km), nad morze i po okolicy :-)
Szurając po piachu w pewnym momencie ujrzałam mewę, która niesiona wiatrem odstawiała piękny taniec :-D
Wznosiła się ku niebu, "spadała" w dół, plątała się między plażowiczami, a ja stałam i ciesząc się jak dziecko celowałam w nią obiektywem :-D Miałam wrażenie, że nikt więcej jej nie widzi...
"życie to są chwile, tak ulotne jak motyle..." no może w tym przypadku mewy, powinnam rzec :-)
Szły przed nami bardzo dziarskie Panie w słusznym wieku, z których WSZYSCY powinniśmy przykład brać!
No nie ma TO TAMTO! Kije w dłoń! :-D
Czuliśmy się też trochę jak na Hawajach :-) tylko palma nam się uszkodziła ;-P
I ogólnie rzecz biorąc morze jest cudne i ostatnio mam wieczny jego niedosyt bo ciągle gdzieś pędzimy :-/
Jest prawie 23. Jutro pobudka o 4.30 i kierunek Szymbark. Tam zdecydujemy czy zostaniemy na 1 czy 2 noce :-)
Wyprawa ma dla mnie magiczny wymiar. Wczoraj poddawałam wątpliwości pomysł 300 km, dziś chcę wsiąść na rower i jechać dalej...
Zabawa trwa, a przygoda nie ma końca! :-)
W następnym wpisie o tym jak dom stanął na głowie... no dobra, na dachu ;-)
Grażyna i Jacek
Chyle czola! I trzymam mocno kciuki za dalsze etapy,Wasze nozki i dobre samopoczucie.Siedze tu i czekam na dalsze relacje:-)
OdpowiedzUsuńDeep Green :-)
Palmy to wy macie zupełnie nie uszkodzone Grażynko :))))))) Pozdrawiam ciepło i podziwiam niezmiennie :*
OdpowiedzUsuńZazdroszczę, podziwiam i jeszcze raz zazdroszczę:)
OdpowiedzUsuńGrażynko! Jestem pod wrażeniem! Ja wymiękam przy Was!
OdpowiedzUsuń