Dziś wspólnie przebiegliśmy sztafeta-maraton, wokół jezior Święcajty, Mamry oraz paru innych, w którym przekazywaliśmy sobie rower zamiast pałeczki.
Pomysł się zrodził jak ostatnio przemierzaliśmy tę trasę rowerami.
Zaczęła Grażynka od 7 km, naszą ścieżką leśną dobiegając prawie do przedmieścia Węgorzewa, a ja z nią na rowerze.
Grażyna:
Wspólny maraton to wyzwanie nie byle jakie przynajmniej dla nas :-)
Jacek powyżej półmaratonu nie biegał, a ja przecież zaczęłam marszobiegi w marcu...
Swoją część podzieliłam na 3 malejące odcinki: 7/6/5 km i zaczynałam leśną drogą, bo bardzo nie chciałam zabić nóg asfaltem. Starałam się trzymać równy rytm, nie przyspieszać bo ja z tych co muszą rozkładać i oszczędzać siły. Zależało mi tylko żeby każdy km był poniżej 7 min, a nawet ok 6.30 :-)
Po 45 min minęło 7 km i przejęłam rower.
Jacek:
Po przekazaniu roweru, zacząłem chodnikiem, ok 2 km, aż w Węgorzewie skręciliśmy na ścieżkę pieszo-rowerową nad jeziorem, prawie do granic miasta. Dalej nowo oddanym do użytku kawałkiem "Autostrady Rowerowej" mającej ciągnąć się przez 5 województw, od Elbląga przez Węgorzewo do Gołdapi, a dalej przez podlaskie i lubelskie, aż na podkarpacie z odnogą do Lublina.
Po 17 km znowu przejąłem rower, dalej pobiegła Grażynka.
Grażyna:
Bardzo szybko odpoczywam. Tzn już po 5 min pedałowania na rowerze w tempie Jackowego biegu, miałam wrażenie, że mogę biec dalej. To dobry objaw bo znaczy, że organizm radzi sobie z wysiłkiem, a serducho szybko się wycisza :-)
Jednak gdy ruszyłam drobnym truchcikiem na swoją szóstkę, wiedziałam, że brak zmęczenia był złudnym wrażeniem :-O
Nogi "mruczały" z niezadowolenia, mięśnie ud nie chciały się rozluźnić, to chyba właśnie wtedy jeden km sięgnął ponad 7 min, ale bieg trwał.
To jeden z punktów widokowych dla rowerzystów naszej "Autostrady" ;-)
Trasa jest świetnym pomysłem, powinna objąć całą Polskę i BARDZO się cieszę, że nie jest szeroka, bo byłoby na niej tak samo niebezpiecznie jak na ulicach.
Ok, wracamy do biegu :-D
Jacek:
Mój drugi kawałek 8 km, zacząłem od 24 km, ta chwila odpoczynku zregenerowała mi co prawda siły, ale mimo wszystko moje średnie tempo to od 5:34 min/km i więcej, a na trzech kilometrach nawet powyżej 6. Zaliczyłem przy okazji największe podbiegi całej trasy.
W Sztynorcie zmęczony wsiadłem na rower i pojechałem za Grażynką, która rozpoczęła swój trzeci odcinek.
Grażyna:
He he ;-P Faktycznie z podbiegami miałeś, delikatnie mówiąc, pecha.
Ale to się tak samo ułożyło, nie było zaplanowane. Przed biegiem mówiłam, że jeśli padną na mnie i nie dam rady to przejdę w marsz :-) Jednak padło na Ciebie, a Ty ambitnie wbiegałeś :-*
Ja po 13 km zastanawiałam się jak moje ruszą na ostanie 5... Czułam ból :-(
Ale znalazł się czas i miejsce na foty :-)
Po ponad pół godzinnym kawałku jazdy rowerem zacząłem swój ostatni odcinek.
Do końca trasy zostało jeszcze 7 km. Miałem zamiar przebiec go już do końca, ale nie było to takie łatwe.
Po 2 km, gdzie utrzymałem tempo poniżej 6 min/km zwalniałem, dodatkowo w Harszu po ponad kilometrowym podbiegu moje tempo spadło powyżej 7 min/km i trudno było mi już odzyskać rytm. Patrząc na mnie, Grażynka chciała mnie zmienić, ale w trosce o jej nogi biegłem dalej jeszcze kilometr. Zszedłem z trasy dopiero 2 km przed końcem trasy i dojechałem do końca rowerem. Grażynka z końcówką dzielnie sobie poradziła :-)
Oboje uznaliśmy, że to był dobry pomysł z takim dzielonym treningiem i zawsze to nowe doświadczenie.
Całą trasę 45 km pokonaliśmy w 4 h 38 min, udało się nam nawet w tym czasie zrobić parę fotek.
Telefonem oczywiście, gdyż z aparatem nie biegamy :)
Grażyna:
W sumie mogliśmy z aparatem, bo mieliśmy sakwę na rowerze, ale... ;-)
Na ostatnim Twoim odcinku coś odcięło Ci wewnętrzne paliwo. Wyglądałeś nie ciekawie, a tempo, jakie pokazywał licznik rowerowy, chyba nigdy nie było Twoim tempem, nawet na początku :-/
Wolałam ból nóg, niż Twoje zejście na zawał ;-)
W planach miałam 18 km, a wyszło 20 i żałuję, że nie dociągnęłam do półmaratonu, ale to się jeszcze zrobi :-D
Mam świadomość, że bieg z odpoczynkami nie jest taki sam jak bieg ciągły, ale trening pozostaje treningiem i to co zrobiłabym w 3 dni, zrobiłam w jeden! :-D
Jestem z nas BARDZO DUMNA!
Po bardzo męczącym treningu przyszedł czas na jedzonko :-)
W trakcie jazdy rowerem przypomniały mi się kwiaty czarnego bzu po cesarsku :-)
Nigdy nie robiłam, bez kwitnie pięknie, więc stwierdziłam, że czas spróbować :-D
Zerwałam 4 baldachy, na spróbowanie.
Pachną i smakują, Jacek trochę kręcił nosem i twierdził, że chcę nas otruć, ale on tak zawsze na nowości reaguje, a później sam się o coś dopomina... o! np o żurek na zsiadłym mleku :-D
Oczywiście mleko musi być prosto od krowy, a nie z marketu ;-)
Dla nas godzina zero za chwilę wybije...
Pożegnamy nasze Ukochane Mazury na jakiś czas... :-( bo choć mamy tu wszystko co kochamy, to nie ma tu pracy, niestety.
Z PL nie wyjeżdżamy, czasami coś skrobniemy, może znowu jakieś legendy się znajdą :-), kolejne biegi planujemy, na Kaszubach pewnie zawitamy i zarobimy na nowe rowery :-D
Musi być ok, muszę tak myśleć...
Dobrze, że mamy siebie...
Grażyna i Jacek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz