19 grudnia 2015

Dinozaur.

Dinozaury to my - chciałoby się rzec - ale nie o nas chodzi.


To znaczy o nas pośrednio też, a dokładnie o rozumienie się ;-)

Kiedyś, kiedyś, reklama w TV pewnej kolekcji, przypomniała mi historyjkę z zamierzchłych czasów, którą opowiedziałam Jackowi.
Mianowicie lat trochę temu, była moda na różnego rodzaju gazetki z dodatkami (nadal są ale już tak nie nęcą), a między nimi dinozaur.
Części 80 kilka, wysyłanych raz w miesiącu po sztuk 2 czyli jak łatwo obliczyć ponad 40 miesięcy zbieraniny. Każda wysyłka to koszt prawie 45 zł...
I te parę lat temu dałam się ponieść, zamówiłam pierwszą, tańszą część :-)
Gdy uzbierałam cały łeb, doszłam do wniosku,że nie stać mnie na więcej.
Z łba miała powstać lampka, ale na "miała" się skończyło, więc pyszczydło leżało gdzieś wysoko i porastało kurzem.
Zazwyczaj tak się kończą nie przemyślane decyzje...
Minęło trochę lat i BACH! dinozaur znowu na topie ;-)
Opowiedziałam Jackowi powyższą historyjkę, pokazałam w necie dinusia o wzroście 150 cm, a Jacuś sądząc, że mi bardzo przykro z powodu poprzedniego, nieudanego zbioru kolekcji, wszedł na stronkę firmy i zamówił część pierwszą :-D
Dla mnie!
Zaczęła się mozolna, nieprzemyślana zbieranina, bo po pierwsze PO CO? No dla mnie przecież "bo chciałam, bo było mi przykro, że wtedy nie dałam rady"???????????????????????????????  :-O
A po drugie, to gdzie my go postawimy na naszych 29 metrach kwadratowych...
Przez ponad 3 lata upychaliśmy kolejne kartoniki gdzie się dało, aż nadszedł TEN dzień :-D
Spakowaliśmy dinusia w częściach i upchnęliśmy w aucie mojego brata (bo większe), aby przewiózł go z nad jezior, nad morze (tam więcej miejsca :-P).
Latem, będąc u moich rodziców, w działkowej altance, w pocie czoła, powstawał ON...


Krok, po kroku, kręg po kręgu, żebro po żebrze :-D
Składanie kilkunastomiesięcznej zbieraniny o wartości 1600 zł, zajęło nam ok trzech godzin...


Patrząc jak powstaje to monstrum, cieszyłam się, że nie upchnęliśmy go w mieszkaniu, bo musiałby wisieć, albo my musielibyśmy nauczyć się latać ;-P

Dinuś stanął dumnie na działce, zwyczajnie zwróciliśmy mu wolność :-D


Ma mieć zbudowaną grotę z kamieni, ale to już nie nasze zadanie ;-)
Z daleka prezentuje się całkiem nieźle, ale z bliska... szkoda gadać :-/ Rozłazi się na "szwach", wierzch to tandetny plastik z kiepskimi zaczepami.
Gdy byliśmy w październiku to stał smętnie owinięty folią z w/w powodów :-(
Powiedziałam tacie, żeby uszczelnił go wiosną silikonem :-P

Tak właśnie kończą się historie z niedopowiedzianymi do końca chciejstwami i niechciejstwami ;-)
Ja - opowiedziałam coś, co się wydarzyło i nie miało końca.
Jacek - przyjął to za smutek, żal... i postanowił zrobić mi przyjemność :-D

Może opowiem mu, jak bardzo mi przykro, że nie mam Nissana Juke... :-P

Grażyna

29 listopada 2015

Turystyka Biegowa

Jacek:


Rok 2015 minął nam pod kątem "turystyki biegowej" ;-)
Tym hasłem nazwałem wszystkie nasze wyjazdy związane z imprezami biegowymi.
Niestety, takie wyjazdy są kosztowne...
Pomijając opłatę startową, największym kosztem jest podróż oraz nocleg o ile chce się zostać chwilkę dłużej w nowym miejscu.
Każde miejsce, każde miasto ma coś ciekawego co warto zobaczyć.

Pierwszym naszym wyjazdem był Półmaraton Ślężański 21 marca.



Podobał mi się ten mały biały zawodnik :)
Sam dojazd to ponad 600 km w jedną stronę.
Po 8 dniach był Półmaraton w Żywcu.. Czas oczekiwania spędziliśmy bardzo fajnie w Zdzieszowicach i Rybniku, w doborowym towarzystwie :-D


Wróciliśmy do domu by po 2 tygodniach ruszyć do Poznania na kolejny Półmaraton.


Nie nocowaliśmy tam nawet, odłożone fundusze, które miały starczyć na wszystkie wyjazdy, właśnie były na wyczerpaniu.. To była podróż prawie 500 km na start i po biegu z powrotem by zdążyć przed nocą do domu.
Po 3 tyg przerwie pojechaliśmy rowerami do Gołdapi na szybką "piąteczkę". Po 3 godzinnym pedałowaniu, przebiegnięcie 5 km zajęło mi prawie 25 min. Ale zawsze to było coś nowego :-)
Prawie jak duathlon ;-)


Tydzień później był Półmaraton w Białymstoku.
170 km od domu więc jak u siebie.


Po miesiącu leśna "dyszka" w Gałkowie, którą pobiegliśmy razem. Też blisko domu.


To był dopiero czerwiec, brak kasy, nie chcąc rezygnować z dalszych startów, pojechaliśmy do Trójmiasta zapracować na swoje przyjemności.
Niestety pierwszy dzień w Gdańsku zakończył się dla mnie poważnym wypadkiem rowerowym i 2 tygodniowym uziemieniem :-/
3 tyg po wypadku, 12 lipca, jak już mogłem prawie bez bólu chodzić, wziąłem udział w TRICITY TRAIL.


21 km Trójmiejskim Parkiem Krajobrazowym, bieg przełajowy po lesie, jako rehabilitacja dla kolana okazał się rewelacją, barkowi jednak nie pomógł. Myślę, że ręka już nie wróci do całkowitej sprawności. Cóż, czasami chwila nieuwagi, nasza lub innego uczestnika ruchu, może zmienić całe nasze życie.

Po 2 miesiącach oddawania się pracy zawodowej, od poniedziałku do piątku, od rana do wieczora z czasem na treningi tylko w weekendy,
6 września udaliśmy się do Piły, gdzie wystartowałem w Półmaratonie Philipsa.


Stanąłem na 2:10 nie spodziewając się nawet takiego wyniku.
Czas na mecie mnie jednak zaskoczył: 2:00:05. Pewnie gdybym pobiegł z pacemakerem na 2:00 moje wymarzone 2 godz byłyby złamane. Jak widać, praca nie tylko uszlachetnia ;-P

Po tygodniu mój kolejny rekord życiowy, na biegu Westerplatte - 10 km w 50:42.


Po 3 miesiącach pracy wróciliśmy do domu. Jak to się mówi: wszędzie dobrze ale w domu najlepiej.
Nagły brak zajęcia, długie poranki z kawą i książką w łóżku poskutkowały paroma kilogramami dodatkowego balastu i gwałtownym spadkiem formy.

Mój kolejny półmaraton w Kościanie był dla mnie szczególnym przeżyciem. Forma swoja drogą,
a do tego od 2 dni przyjmowany antybiotyk, spowodował prawie zupełną utratę sił już po 5 km. Gdyby nie był to ostatni mój bieg do korony, zszedłbym z trasy.


Tydzień później, na zakończenie mojego sezonu biegowego, pobiegłem jeszcze leśny Półmaraton Niepodległości w lesie widocznym z okna mojego mieszkania. Tu oczywiście o wyjeździe turystycznym nie mogło być mowy. Dojazd na Start rowerami zajął nam 15 min.


Podsumowując; zacząłem od Sobótki i wyniku 2:15:28 i na kolejnych biegach poprawiałem swój czas.
Żywiec 2:12:50, Poznań 2:11:02, Białystok 2:05:01 i Piła 2:00:05. Kościan i Węgorzewo już nie poszły tak dobrze: 2:14:27 i 2:17:47.
Dla jednych marzeniem biegowym jest Półmaraton w 90 min dla innych dobiegnięcie do mety.
Dla mnie było złamanie 2 godzin...
W rym roku się nie udało. Zabrakło 6 sekund, może jeszcze się da...
Niedługo kolejny rok, jaki on będzie czas pokaże :-)

Grażyna:
Oprócz wszystkich WIELKICH i drogich :-P biegów, była jeszcze cała masa tych mniejszych, bezmedalowych, choćby Parkrun-y


czy Test Coopera :-)


Wszystkie mordercze treningi przemilczę... albo nie, wspomnę o naszym wspólnym maratonie w okół jeziora Mamry :-D który opisaliśmy  TU  
Zapewne mój bieg śmieszy "rasowych" biegaczy, ale mało mnie to obchodzi na dzień dzisiejszy
Robię TO co sprawia mi przyjemność i w TAKIM tempie na jakie pozwala mi organizm, a głównie nogi. 
Tobie Kochanie oczywiście gratuluję :-*
Nie twierdzę, że było mi łatwo towarzyszyć na tych wszystkich imprezach "tylko" jako kibic z aparatem. Było trudno, boleśnie, zazdrośnie, ze łzami, złością, bezsilnością, bezradnością...
Ale i dumą, że dajesz radę pomimo... pomimo WSZYSTKO! :-)
Na ten rok to już koniec, o następnym już mówisz i nie pozwalasz mi mentalnie być w domu :-P 
Bywasz OKROPNY!!! 

Grażyna i Jacek

22 listopada 2015

V Półmaraton Niepodległości Węgorzewo

Jacek:
Na zakończenie sezonu biegowego postanowiłem wziąć udział w Półmaratonie Niepodległości 14.11. odbywającym się w lesie, który widzę z okna swojego mieszkania.
Był to kameralny bieg z limitem 150 osób i biegiem towarzyszącym na 10.5 km z takim samym limitem uczestników.
Organizacja była bardzo dobra. Miasteczko maratońskie z biurem zawodów mieściło się w namiotach, na łące, przy ścieżce rowerowej biegnącej lasem z miejscowości Ogonki do Pozezdrza.


Po 9:00 pojechałem rowerem po pakiet startowy, a po powrocie do domu miałem jeszcze 2 godz do startu.
Na sam bieg dojechaliśmy zaledwie z 5 minutowym wyprzedzeniem. Zmieniłem tylko szybciutko bluzę rowerową na biegową z przypiętym już numerem i stanąłem w ogonku grupy.


Startowała razem dziesiątka i półmaraton.


Trasa obu biegów się pokrywała i prowadziła w całości lasem. Półmaraton 2 pętle, dziesiątka 1.
Od początku biegłem w ogonku ok 250 osobowej grupy biegaczy.


Kilka metrów przede mną młodziutka dziewczyna (z wyglądu nie więcej niż 15 lat) "prowadziła" swoją koleżankę. Biegła przy niej i bokiem i tyłem dopingując ją do trzymania tempa.
Dopiero na dziesiątym kilometrze dziewczyny mi "uciekły", biegły na 10 km i przyśpieszyły na ostatnim kilometrze przed metą.

Trasa była dosyć wymagająca. Piasek, błoto z dużą ilością podbiegów. Tylko około kilometra gruntowej ale utwardzonej ścieżki rowerowej.
Na pół kilometra przed końcem pierwszej pętelki mijałem Grażynkę z aparatem.


Powiedziała, że mam 57 min, więc pełne okrążenie wyszłoby w ok godzinę. Teoretycznie miałem szansę ukończyć bieg w 2 godziny.
Przebiegając przy linii mety okazało się, że prawie wszyscy zakończyli bieg a ja musiałem zrobić nawrotkę z zacząć drugą pętlę. Biegłem sam, bardzo daleko przed sobą zauważyłem 2 biegaczy. Przez parę minut drugiej pętli mijałem jeszcze osoby kończące bieg na 10 km.

Moje tempo słabło, chociaż nie czułem takiego spadku energii jak tydzień wcześniej w Kościanie. Biegłem za panem prowadzonym przez kolegę na rowerze. Ani z przodu ani z tyłu nikogo innego nie widziałem.


Na 12, może 13 km, wyprzedził mnie inny pan i dalej biegł pomiędzy mną a biegaczem z "rowerowym dopingiem". Po jakimś czasie cała trójka oddaliła się i zniknęła mi z oczu. Dopiero na 16 km ujrzałem ponownie biegacza z rowerzystą, ale już bez pana który mnie wyprzedził.
Pan biegnący przeplatał marsz z truchtem więc udało mi się ich wyprzedzić, a ma 19 km ujrzałem przed sobą pana który wyprzedził mnie wcześniej. Wiedziałem, że nie mam szans go dogonić, gdyż był za daleko a ja nie miałem siły na szybki bieg. Nieznacznie przyśpieszyłem i skróciłem dzielący nas dystans do kilkudziesięciu metrów.
Nie miałem pojęcia w jakim tempie pokonałem drugie okrążenie. Po pierwszym okrążeniu liczyłem na czas 2:10 na mecie. Wiedziałem też, że nie wiele osób biegnie za mną.


Zobaczyłem na zegarze 2:07, pomyślałem, że to dobry czas. Było to jednak 2:17.


Następna osoba dobiegła do mety ponad minutę po mnie i nie był to pan z rowerzystą, których wyprzedziłem.
Po mnie na metę wbiegło już tylko 4 osoby, ostatni z czasem 2:22:50.


10 zawodników nie zostało sklasyfikowanych, nie było ich na punkcie kontrolnym na 13.5 km.
Podsumowując: Na takich małych, kameralnych biegach raczej nie startują osoby biegające półmaraton w czasie powyżej 2:30.  Tak było 2 lata temu w Tczewie i teraz też.

Biegowy sezon zakończyłem, mój organizm domaga się odpoczynku. Pewnie do końca stycznia przyszłego roku powinienem pozwolić sobie na regenerację :-)


Grażyna:
Mam zawiechę i nie wiem co napisać...
Trochę myśli już umknęło, a trochę, zapewne, zazdrość mnie zżera ;-P
Cieszę  się, że Jacek zdecydował się na bieg u nas, bo przynajmniej wiem, że NASZE biegi, organizacyjnie, w niczym nie ustępują tym większym, masowym.
Smakują nawet lepiej, gdyż jest kameralnie, bez tłumów, wokół sama natura, piękny przełaj, trudna trasa (tak usłyszałam od biegacza, na 100% nie nowicjusza), biegacze na mecie witani z imienia i nazwiska :-)


Znając trasę jak własną kieszeń mogłam swobodnie przemieszczać się z aparatem wiedząc, że wszędzie zdążę ;-)
Jedyny minus to zimno, którego biegacze nie odczuwali, ale wolontariusze i paparazzi :-D niestety TAK!
Po 2 godz szczękałam zębami i zaczął padać deszcz.
Nie czekaliśmy na losowanie nagród :-(
Jacek zjadł zupkę i kiełbachę i ruszyliśmy do domu - rowerami 15 min.


Miasteczko było maleńkie, ale tak pomyślane, żeby jak najbardziej ludzisków od zimna ochronić, czyli namioty, ogniska, ciepłe posiłki, herbata (czarna, zielona - do wyboru), kawa.
Opłata startowa nie wygórowana i naprawdę wszystko było, nawet koszulka :-)
Może za rok odważę się wystartować po moim lesie na dyszkę ;-) bo w tym roku odpuściłam... a potem żałowałam ;-P



Grażyna i Jacek

19 listopada 2015

XI Międzynarodowy Kościański Półmaraton

Jacek:
Przebiegłem swój ostatni półmaraton zaliczający się do Korony Półmaratonów Polskich.
Tym razem był to Kościan.
Kościan zamyka listę biegów zaliczających się do KPP.
Nie czułem tego biegu, chociaż złamanie 2 godzin bardzo mnie dręczyło.
Po długiej jeździe z przygodami, pakiet startowy odebraliśmy w sobotnie popołudnie.
Następnego dnia na start dojechaliśmy z półtoragodzinnym wyprzedzeniem, zdążyliśmy nawet odebrać piwo, a nawet dwa, które było w pakiecie :-)


Szwędało się wielu biegaczy w koronach, dla których również był to bieg zwieńczający całoroczny wysiłek.
Grażynka bardzo żałowała, że i ja nie posiadam korony, ale powszechnie wiadomo, że jak się chce to się ma, więc i dla mnie ta korona się znalazła. Para biegaczy, która poprosiła o zrobienie im fotki, słyszała nasza rozmowę i wręczyła dodatkową koronę ;-)
Grażynka wcisnęła mi ja na głowę i nakazała w niej biec :-D


Słyszałem  za plecami "biegniemy za królem", a z publiczności "dajesz królu, dajesz!"
Po ok 5 km, korona rozmoczona potem, zjechała mi z głowy, bo papierowa była :-P

Wracając do samego START-u... stanąłem z pacemaker-ami na 2 godziny.
Biegło ok 1800 osób, więc linię startu przekraczało się szybko, ostatni biegacz po 1 min.


Trasa w centrum miasta, a niektóre odcinki przebiegało się dwu- a nawet trzykrotnie.
Po pierwszych 1800 metrach ponownie przekraczałem linię startu machając Grażynce,


a po 5 km opadłem już z sił. Pecemaker oddalał się, a ja rozważałam (po raz pierwszy!) czy nie zejść z trasy.
Limit czasu na ukończenie to 2.5 godziny.
Obawiałem się, że skoro powłóczę nogami na 6 km to nie zmieszczę się w czasie, co wiąże się z dyskwalifikacją i całoroczna praca nad koroną pójdzie na marne... i nie wiem czy zacząłbym od początku.


Na 10 km zdublowała mnie czołówka co mi uświadomiło, ze z moim czasem nie jest dobrze.
Na 11 podszedłem do Grażynki ze słowami "nie dam rady, zejdę z trasy", ale Grażynka powiedziała, że czas mam dobry, dam radę i mam biec dalej.
Na 12 km minęli mnie pacemaker-zy na 2:10 z taką prędkością, że nawet nie próbowałem im dorównać.
Człapałem przez kolejne km skupiając myśli na tym, żeby zmieścić się w czasie.
Na którejś "nawrotce" mijałem Quada z napisem "Koniec Biegu"


i całkiem sporo osób przed nim biegnących, a z moich wyliczeń wynikało, że jestem przed nimi ok 2 km.
Przestałem się wtedy martwić czasem i uprawiałem świński trucht dalej ;-)
Zaczęła się przede mną długa prosta, przed 21 km zapytałem Grażynkę (która znowu się wyłoniła :-D) czy zmieszczę się w czasie??? krzyknęła, że mam zapas.


Bramka 21 km z pomiarem czasu, który mylił wielu biegaczy, bo myśleli że to meta i się zatrzymywali.
Minąłem tych zwalniających i zatrzymujących się i tupiąc w swoim rytmie dopadłem mety.
Nie widząc jeszcze zegara usłyszałem głos komentatora: "czas 2:15 czekamy jeszcze 15 min na ostatnich zawodników".
Zdążyłem! :-)
Bieg ukończyło 1590 osób, kilka nieznacznie przekroczyło czas 2;30 ale nie zostali zdyskwalifikowani :-)
Mój czas netto to 2:14:27, miejsce open 1461.
Podsumowując: bieg był dla mnie bardzo ciężki fizycznie i emocjonalnie, krążące myśli wokół zejścia z trasy, na przemian, że jak nie dobiegnę to będę żałował, kłóciły się ze sobą bardzo.
Wiedziałem, że jeśli się poddam, będę żałował...
Się nie poddałem ;-)


Grażyna:
Pierwszy raz widziałam Cię pozbawionego sił, chęci, białego jak kreda z wysiłku.
Powiedziałam "biegnij, masz dobry czas!", a potem umierałam ze strachu na dźwięk sygnału karetek pogotowia...
Sprawdzałam czy na Endo km rosną :-) Rosły.
Doskonale znam to uczucie braku mocy, kiedy tak dużo się chce, a na tak niewiele ciało i głowa pozwalają...
Znam tą wewnętrzną walkę, pomiędzy zdrowym rozsądkiem a chęcią udowodnieniem sobie i światu, że DAM RADĘ mimo wszystko...
I choć wiem też, że czasami warto odpuścić, Ciebie "pognałam" do mety ;-)
Ale wolałam tak, niż mieć w domu marudę :-P

Kibicowałam i obserwowałam kibiców


a także takich jak ja "strzelających" obiektywami, żeby bliska osoba biegnąca miała jak najlepszą fotkę :-)


i nie mogłam oprzeć się kolejce :-D


Ogólnie impreza fajnie zorganizowana - z pozycji kibica - bo gdybym sama miała biec kilka kółeczek i oglądać któryś raz te same widoczki, to pewnie byłabym już mniej zadowolona ;-P


Grażyna i Jacek

1 listopada 2015

Kociętnik.

Grażyna:
Że mam kota na punkcie kota (i to nie jednego), ogólnie wiadomo nie od dziś ;-)
To znaczy kilka osób wie, jakoś się z tym nie uzewnętrzniałam przygnieciona powszechnie panującą opinią, że kotami to "stare baby się zajmują"... :-/
Otóż może starsze, samotne kobiety, rzeczywiście częściej zajmują się kotami niż psami bo z mojego punktu widzenia i odczucia, koty nie są tak niebezpieczne jak wolno żyjące psy.
Te panie (zapewne są i panowie :-D - POZDRAWIAM!), które poświęcają swój czas i pieniądze (często z niewielkiej emerytury czy renty) bywają bardzo osamotnione i zapomniane przez swoich najbliższych, a w zwierzętach odnajdują to czego nie chce dać im człowiek.
To są moje osobiste przemyślenia i doświadczenia...
Jeszcze nie tak dawno, posiadając zwierza, miałam problem z sierścią, zapachem, piachem, wyjazdem, posłuszeństwem itd itp, ale już mi przeszło i bardzo się z tego cieszę.
Zwierz staje mi się coraz bliższy, nie ocenia, nie krytykuje, bierze mnie taką jaka jestem! :-)

Kilka dni temu, zapewne nie bez powodu, na FB wpadła mi w oko stronka: Giżyckie Stowarzyszenie "Brat Kot" i oprócz wszystkich ciekawostek, z nimi związanych, zdjęcie JEGO!
Piękny, dostojny, przystojny, z cudownymi oczyskami patrzącymi na mnie z ekranu monitora.


(zdjęcie ze str Brat Kot)

To ON!!! ON będzie mój i tylko mój! :-D 
Taki podobny do Kocura moich rodziców, że aż trudno uwierzyć ;-)
Jacek, jak to Jacek, do posiadania zwierzyńca ma trochę inne podejście (dom, ogród i takie tam), nie był zachwycony moim kolejny zwierzęcym pomysłem (choć wiedział, że chcę kota). 
Najpierw badałam grunt, pisząc z Panią ze stowarzyszenia, jaki on jest, czy jeszcze jest itd.
Minęło kilka dni i w czwartek postanowiliśmy zrobić wypad rowerowy w celu zobaczenia Frucia (w mojej głowie był to Frugo).
Kociętnik to nie hotel pięciogwiadkowy... ale nie czułam rozczarowania widokiem, ani zapachem. 
Jedno i drugie jest do ogarnięcia, tym bardziej, że zwierzęta są zadbane, kochane, z nimi się rozmawia, przytula, głaszcze :-) 
Złapane najpierw trafiają do lecznicy, są dokładnie badane pod kątem wielu chorób, odrobaczane, szczepione i dopiero trafiają do kociętnika :-) 
Część z nich idzie do adopcji, a te które nie będą miały tyle szczęścia zostaną wypuszczone do strefy kotów wolno żyjących. Oczywiście po sterylizacji czy kastracji i wiosną, żeby było im łatwiej i przyjemniej. Koty sterylizowane/kastrowane mają delikatnie nacinane ucho, żeby w przyszłości nie wyłapywać (i nie narażać na stres) drugi raz tych samych kotów.
Bardzo podoba mi się fakt, że nie będą na siłę, do śmierci trzymane w klatkach :-) 
W kociętniku spędziliśmy 1,5 godz rozmawiając z przesympatyczną Panią Beatką i słuchając historii kotów. 
Są różne... 
Frugo spał zwinięty w kłębek na okrągłej tacce, takiej co to herbatę można do salonu zanieść :-D
Olał nas dokładnie, nie chciał żebyśmy go dotykali (choć niby lubi), nie chciał naszych kolan, ani naszego głaskania :-( 
No cóż, pomyślałam z żalem, dobieranie musi zadziałać w dwie strony... 
W duchu byłam wdzięczna, że nikt mnie nie popędza i nie wciska na siłę żadnego kota!
Byliśmy w takim miejscu po raz pierwszy, nie mieliśmy pojęcia, że w pewnym momencie poczujemy chęć odwrotu. 
Patrząc na te cuda czułam jak opadają mi ręce i skrzydełka. Którego wybrać skoro "MÓJ" moim być nie chce???? Nie miałam pojęcia, że wchodząc do takiego miejsca wybrany on-line kot, robi się jakby mniej ważny i zaczyna się rozważanie nad 40 innymi...
Ale w międzyczasie, ok 7 miesięczny kocurek Major, wskoczył Jackowi na ramiona z półki :-) 


a ja w jednej z klatek wypatrzyłam Blue... 

(zdjęcie ze str Brat Kot)
Kolejna miłość od pierwszego spojrzenia, lecz "zaklepana" i czekam na sms jaka zapadła decyzja w jej temacie. Beata mówi, że Bluśka jest trochę zmanierowana, ale... ;-) C U D!!! :-D
Najbardziej zaskoczył mnie tekst Jacka: "Ciekawe czy Major z Blue by się polubili?" :-O
Czwartkowa rozmowa skończyła się umówieniem na sobotni wolontariat :-D :-D :-D

Sobota...
Przyjechaliśmy na 9. Kawa,pogaduszki, mała organizacja i do roboty! :-D
Jacek zajął się bardziej męskimi sprawami, a my wzięłyśmy się za sprzątanie klatek i kocich toalet ;-)
Czas zleciał nie wiadomo kiedy. Mieliśmy się zmyć o 12, a poszliśmy po 13 i (przynajmniej ja!) nie czułam znużenia, zniechęcenia czy obrzydzenia.
Wręcz odwrotnie, mam poczucie dnia w 100% wypełnionego DOBREM!!!
Jest wiele organizacji zajmujących się ludźmi, w szeroko pojętym kontekście, a my chcemy zajmować się zwierzętami, szczególnie tymi skrzywdzonymi przez człowieka!
One same do domów nam nie weszły!
To człowiek udomowił zwierza i to C Z Ł O W I E K  MUSI!!! wziąć odpowiedzialność za jego istnienie pod każdym względem!
Nasz kociętnik znajduje się w niewielkim Giżycku, w Polsce wschodniej, gdzie ogólnie za bogato nie jest. Koty coś tam dostają od miasta, ale...
Wiadomo: żwirek, karma mokra i sucha zawsze potrzebna, ręce do pracy też... np do położenia kafli w niewielkim pomieszczeniu :-) 
stworzenie i utrzymanie strony internetowej Stowarzyszenia... Zawsze znajdzie się COŚ, co jest potrzebne, a na co nie ma pieniędzy i trzeba pozyskać je z zewnątrz. 
Można np nie zjeść jednej czekolady czy batonika i już będzie grosik dla kotka ;-D
Nie każdego stać na wpłaty finansowe (nas nie stać) i to jest oczywiste, ale pomagać można w różnych formach, wystarczy chcieć! ;-)
Może ktoś ma potrzebę niesienie pomocy to ZAPRASZAMY tu:  KLIK 
A jeśli są chętni do adopcji ;-)...  KLIK
Z Beatą umówiliśmy się na środę, ale możemy wpadać zawsze :-D
Bo jest tam Major i Blue :-)
Ale także CUDOWNY, ok 2 letni Zenuś, który niestety, jest już pod opieką paliatywną :-(
Rozważałam możliwość zabrania Zenka, ale musiałabym być zawsze z nim, a nie wiem czy to będzie możliwe, bo często wyjeżdżamy... Jasne jest, że chcemy uszczęśliwić zwierza, ale nie unieszczęśliwiać siebie w sensie uwięzienia. Koty nie najlepiej znoszą długie podróże, niestety.
Zenuś bardzo leży mi na sercu, czuł się nie najlepiej w czwartek, ale zeskoczył z wysokości, przywitał się cichym miauknięciem, a gdy się nad nim pochyliłam wtulił we mnie swój łepek i polizał po oku :-) Nie mam jego zdjęcia, to czarny kotek o miodowym spojrzeniu.
Jednak będąc w kociętniku możemy obdarzyć Zenusia mizianiem i kochaniem :-D
Zwariowaliśmy?
Nie! Zaczynamy ŻYĆ!!! :-D 

Jacek: 
Zanim trafiłem w "to miejsce" nie zdawałem sobie sprawy jak to wygląda. 
Wyobrażałem sobie raczej wielką halę, w której koty swobodnie się poruszają, a nie siedzą w klatkach...
Zamknięte, spragnione czułości, a niektóre wciśnięte w rogu klatki, wystraszone, niepewne tego co chcemy im zrobić. Może tęskniące za domem, który utraciły... 
Nie zdawałem sobie też sprawy ile pracy trzeba włożyć w prawidłowe funkcjonowanie takiego miejsca. Już kiedyś myślałem o wolontariacie przy zwierzętach, ale raczej o koniach. 
Proponowałem to nawet Grażynce, ale ją przerażały takie wielkie zwierzęta.
Każde udomowione przez człowieka zwierzę potrzebuje od nas pomocy. 
Jeżeli mogę dać im od siebie trochę mojej uwagi, czasu i pracy to dam.
Na szczęście te koty nie spędzą reszty życia w klatce. Te które nie znajdą domu po sterylizacji trafią do stref kotów wolno żyjących. Koty są w lepszej sytuacji niż psy, bo na wolności sobie poradzą. Zabezpieczyć je tylko trzeba by się zbyt swobodnie nie rozmnażały :-)

Grażyna:
Koni się boję bo kiedyś (w szkółce jeździeckiej) spadłam, taka trauma.
Psy nie mogą żyć bez nadzoru, bo nie zawsze sobie poradzą 
i potrafią być zwyczajnie niebezpieczne... 
Natomiast koty wręcz powinny mieć możliwość wolnego życia, żeby nasz świat (a my razem z nim) nie został pożarty przez szczury i myszy - jak np w Niemczech w XXI wieku... 
A już tak na koniec chciałabym rozwiać 4 mity o kotach :-) 
1. Koty nie przegryzają grdyki!
2. Koty nie wydłubują oczu!
3. Koty nie czekają na śmierć swoich właścicieli żeby ich pożreć!!!
i po 4.




Grażyna i Jacek :-D

27 października 2015

Jak nowy!

Jacek:
Grażynka pojechała po swój rower po "generalce", czyli prawie nowy.
Ja miałem wyjechać z domu w tym samym czasie co ona z Dobrego Miasta, by spotkać się w połowie drogi, czyli w Świętej Lipce.
Postanowiłem zrobić niespodziankę i czekać z aparatem w Robawach, 3 km za Reszlem a 5 km przed Świętą Lipką, czyli na moim 81 kilometrze, a 60 km Grażynki. Aby mi się to udało musiałbym wyjechać godzinę prędzej.
Po otrzymaniu SMS, że jest już na miejscu, zacząłem się "zbierać": śniadanie, ubranie, Luśka siusiu, rower. Jak już byłem gotowy do wyjazdu SMS: "WYJEŻDŻAM"
Musze się pośpieszyć by nadrobić 20 km.
Na 40 km zrobiłem sobie przerwę żeby się zorientować, gdzie jest Grażynka, była w Lutrach.
Nie zdążę. Ruszam dalej, jeszcze szybciej.
Po drodze podziwiam powstającą trasę rowerową Green Velo,o której już pisaliśmy.
W jednym miejscu droga mnie zaskoczyła. Roztargniony rowerzysta miałby dużą szansę na czołowe zderzenie z ogrodzeniem posesji, gdzie droga się kończy i dalej prowadzi pod kątem prostym w bok.
Tu bezpieczniej jest jechać ulicą, chociaż Kodeks Drogowy tego zabrania.
Zdjęcia nie mam, chciałem zdążyć z niespodzianką.

Gdy dojechałem  do drogi 592, na prawo miałem Bartoszyce, na lewo Kętrzyn, a prosto Reszel. Zatrzymałem się by sprawdzić, gdzie jest Grażynka. Okazało się, że minęła już miejsce do którego chciałem dojechać  i zbliża się do Świętej Lipki.

 
Nie zdążyłem. Zmiana planu. Jadę prosto do Kętrzyna, dopiero tam się spotkamy. Ja mam 19 km a Grażynka 13. Biorąc pod uwagę jej przerwę na odpoczynek dojedziemy w tym samym czasie.
Tak było, dojechałem zaledwie minutę wcześniej.
Do domu zostało zaledwie 45 km, to tak jak byśmy już dojeżdżali...
Po tak długiej przerwie to pierwszy i zapewne ostatni taki wyjazd w tym roku. Było warto.
Pomimo zmęczenia.

Grażyna: 
Pominę milczeniem co sobie pomyślałam, gdy na Endo zobaczyłam którą drogą jedzie Jacek.
Najpierw przeszło mi przez myśl, że zabłądził, ale później wpadłam na to, że chciał zrobić "kółeczko", a nie uskuteczniać jazdę na agrafkę :-P
Niespodzianka mu nie wyszła, ale mój lekki wkurw owszem tak.
Jednak zanim dojechałam do Kętrzyna wszystko minęło :-)
Rower po naprawie zdał egzamin! Już zapomniałam jak lekka może być jazda :-D
Droga z Dobrego Miasta do nas jest dość wymagająca i zastanawiałam się czy znowu pod górki będę szła... :-/ Już kiedyś tak było, że pomimo kondycji i dobrej zaprawy rowerowej, właśnie tam nie miałam siły wjeżdżać na wzniesienia :-) Fala góra-dół- góra-dół jest naprawdę wykańczająca.
Tym razem się nie dałam "fali" tylko spokojnie, bez spinki toczyłam się pod górki ;-)
Najfajniejsza jest serpentynka za Radostowem. Teraz było z górki, ale wjeżdżaliśmy i pod nią :-)

Niestety fotka nie oddaje tego, jak naprawdę wygląda.
To była bardzo fajna jazda. Zanim organizm się zorientował, że chcę go zmusić do dużego wysiłku, byłam już blisko domu.
Ponieważ po tel Jacka, już wiedziałam, że nie odpoczniemy razem w Św Lipce, nie miałam zamiaru rezygnować ze swojego odpoczynku.
W pięknych okolicznościach przyrody zjadałam kanapkę i po ok 15 min ruszyłam do Kętrzyna :-)


Po 13 km spotkaliśmy się przy Lidlu. Jacek był juz bardzo zmęczony, ale jak to on, nie mierzył sił na zamiary... :-(  Przecież nie jeździł rowerem praktycznie od wypadku.
Do domu zostały nam 2 godz jazdy. Mogliśmy wsiąść w pociąg, ale chyba żadne z nas o tym nie pomyślało... ;-)
Dzień kończył się szybko, chcieliśmy zdążyć przed zmrokiem...


O 17.30 byliśmy w domku.
Gorąca kąpiel złagodziła ból palonych mięśni, a następnego dnia nie mogłam się obudzić :-)
To są cudowne chwile, gdy tak można mknąc przed siebie i sięgać "gdzie wzrok nie sięga" :-)
Niedawno na FB widziałam to:


Nic mi się nie zbiera!!! :-D
Bo jeśli zrobiłam co zrobiłam, żyłam jak żyłam i jestem tu gdzie jestem tzn, ŻE TAK MIAŁO BYĆ!


Grażyna i Jacek