A że dziś Wigilia i imieniny Adama i Ewy, to postanowiłam, po wieczerzy wigilijnej, "poświęcić" swój samotny czas legendzie, która ujęła mnie bardzo :-)
"Przy jednej z najpiękniejszych ulic gdańskich - Długiej, tuż obok gmachu dzisiejszej poczty znajdowała się okazała kamienica nie ciesząca się najlepszą sławą.
W czasach gdy Gdańsk był jeszcze zamożnym i potężnym miastem rządzącym się własnymi, niezależnymi prawami, mieszkał we wspomnianym domu pewien bogaty i lubiany rajca.
Był samotnikiem, ale popadł w rozpacz i od świata odciął się zupełnie, gdy po krótko trwającym i bardzo szczęśliwym małżeństwie umarła jego ukochana żona.
Z czasem zaczął szukać pocieszenia w praktykach magicznych oraz w alchemii bo bardzo chciał ujrzeć raz jeszcze swoją ukochaną...
Nawiązał nawet znajomość z pewnym weneckim szarlatanem.
Mistrzowi czarnej magii, który rozpowszechniał iż potrafi robić złoto ciągle coś stało na przeszkodzie i złotego kruszcu zrobić jednak nie potrafił, a poznawszy gdańskiego samotnika przyrzekł mu, że przywoła jego żonę z zaświatów.
Rajca, mimo czasu jaki upłynął od śmierci, nadal nie był pogodzony ze stratą ukochanej, wciąż nie wierzył, że niewiasta zmarła i że nigdy nie będą już razem, więc był gotów za jej ujrzenie zapłacić każdą cenę.
Ustalili więc dzień i godzinę w której miało się odbyć wywołanie ducha zmarłej.
Rajca musiał się zobowiązać że tego dnia dom będzie pusty, bo niby żywa istota udaremniłaby wszelkie próby nawiązania kontaktu.
Nadszedł wreszcie ten dzień. Rajca odprawił wiernego sługę i oczekiwał na gościa.
Jednak próby przywołania zmarłej spełzły na niczym. Czarnoksiężnik doszedł do wniosku, że musi być ktoś jeszcze w domu i znaleźli w jednym z pomieszczeń czarnego pudla, którego nie wiedzieć czemu sługa nie zabrał do domu.
Rajca z wenecjaninem umówili się zatem na inny dzień.
Niestety za drugim razem również się nie powiodło, gdyż stary, wierny sługa, który nie był zadowolony z nowej znajomości swojego pana, tym razem przedostał się do kamienicy przez okienko w dachu i czekał w ukryciu na to, co będzie.
Znów mężczyźni musieli odłożyć wszystko do następnego razu.
Gdy nadszedł ustalony dzień, razem sprawdzili wszystkie zakamarki domu, jednak jakież było zdziwienie gdy praktyki mistrza czarnej magii nie przynosiły żadnych rezultatów.
Alchemik był gotów na wszystko byle tylko dowieść swych umiejętności.
Stwierdził, że mógłby przystąpić do dzieła, ale jeśli ktoś ukrył się w domu może go to kosztować życie. Rajca chcąc ujrzeć ukochaną wziął cała odpowiedzialność na siebie.
Alchemik zaczął wykonywać jakieś tajemnicze znaki w powietrzu, mamrotać pod nosem niezrozumiałe zaklęcia i formułki, wreszcie wykonał ruch ręką przypominający cios zadawany przez kata osobie skazanej na śmierć rzez ścięcie. W tym momencie rozległ się przeraźliwy krzyk starego człowieka. Z kominka wypadło ciało sługi i osobno potoczyła się jego głowa.
Rajca struchlał i pobladł, lecz czarnoksiężnik nie przerywał już rozpoczętej ceremonii
I o to po chwili z cienia wyłoniła się postać Adama, a zaraz za nim podążyła matka wszystkich śmiertelników - Ewa. Oboje bez słowa podążali za Alchemikiem zataczając wielkie koło.
Po nich zjawił się ojciec gospodarza domu. Wreszcie ukazała się jego ukochana żona. Każda ze zjaw okrążała kolejno pokój, po czym znikała. Małżonka rajcy szła ze spuszczoną głową. Mijając męża, spojrzała mu w oczy ze smutkiem i jakby z wyrzutem, grożąc zarazem palcem, za to iż ośmielił się zakłócić jej spokój wieczny.
W tym momencie nieszczęśliwy człowiek, nie zważając na słowa wcześniejszej obietnicy, poderwał się z miejsca, wbrew zakazowi przekroczył zaklęty krąg rzucił się przed żoną na kolana i błagał: - Przebacz! Przebacz mi, najdroższa, przemów!
Rozległ się łoskot i jakieś potężne uderzenie z nieba, niczym piorun, poraziło rajcę.
Zniknął bez śladu czarnoksiężnik oraz wywołane przez niego zjawy. Izbę wypełnił dym. Ostatkiem sił gdańszczanin zerwał się z posadzki, dopadł okna, rozwarł je szeroko , krzycząc na całe miasto:
- Litości! Litości dla biednego grzesznika!
Nieprzytomny osunął się na podłogę, a gdy przyszedł do siebie, ujrzał obok ciało swojego sługi.
Jego widok utwierdził go w przekonaniu, że wszystko czego doświadczył było jawą, a nie tworem wyobraźni.
Chcą upamiętnić niesamowite wydarzenie, polecił snycerzom gdańskim wyrzeźbić na wielkich dębowych drzwiach prowadzących do wnętrza jego kamienicy postacie pierwszych rodziców oraz scenę grzechu, którego dopuściła się Ewa z Adamem.
Po śmierci właściciela nie znalazł się w Gdańsku nikt, kto ośmieliłby zamieszkać w tym domu. Przez dziesiątki lat stał on zupełnie opuszczony, a odgłosy dochodzące z wnętrza kamienicy, szczególnie nocą, były dla mieszczan dowodem, iż rządzą tam duchy.
Istniał zwyczaj, że przestępców prowadzonych tędy na śmierć zatrzymywano przed Adamem i Ewą i na znak winy łamano nad ich głowami drewniane laski. Tym, którzy pragnęli okazać skruchę, pozwalano wejść na górę i przez otwarte okno wołać na całe miasto:
- Litości! Litości mnie grzesznemu!"
Tyle legenda... :-)
Z innych źródeł wiadomo, że:
W końcu, około połowy XIX wieku, kolejni właściciele postanowili zmienić ten stan rzeczy. Pod pretekstem przebudowy parteru domu (w dawnej sieni postanowiono bowiem umieścić cukiernię) usunięto wspaniale rzeźbione drzwi. I rzeczywiście, jakby od razu zniknęła ciążąca nad kamienicą klątwa: na wyższych piętrach domu urządzono wygodne mieszkania, i nikt już nie uskarżał się na działalność złych duchów.
A co z feralnymi drzwiami?
Były na tyle piękne, że przeniesiono je do Ratusza Prawomiejskiego i tam umieszczono w Kamlarii - dawnej sali Kasy Miejskiej, w tym czasie przekształconej w salę audiencyjną burmistrza. Zdaje się jednak, że nie straciły swej złowrogiej mocy. Oto bowiem 28 sierpnia 1879 r. przebywający w Gdańsku wybitny krakowski malarz, Aleksander Gryglewski (1833-1879), autor m. in. znakomitych widoków zabytków Krakowa, Torunia i Gdańska, wypadł z okna Kamlarii i poniósł śmierć na brukowanym ratuszowym dziedzińcu. Różnie o tym mówiono: jedni słyszeli, że Gryglewski był w depresji z powodu tarapatów finansowych, na jakie naraził go ponoć sam mistrz Matejko; inni mówili o nieszczęśliwym wypadku. Lecz byli i tacy, co strwożonym szeptem łączyli tę śmierć z diabelskimi mocami znajdującymi się w dębowych drzwiach.
Nie wiadomo, co się działo z drzwiami w następnych latach, i czy wiązały się z nimi jakieś dalsze tragiczne wydarzenia. Na pewno znajdowały się one jeszcze w Kamlarii w latach trzydziestych XX wieku. Prawdopodobnie ich los dopełnił się w marcu 1945 r., gdy zbombardowany Ratusz spłonął wraz z większością wyposażenia. Może jednak niemieccy konserwatorzy zdążyli wywieźć je gdzieś w ramach ewakuacji zbiorów, i istnieją one nadal, w jakimś odległym od Gdańska miejscu?
Z pozdrowieniami Świątecznymi
Grażyna