31 lipca 2015

Jarmark Dominikański.

Jacek:
Jarmark Dominikański w Gdańsku ma bardzo długą tradycję, bo sięga 1260 roku. Czyli w tym roku obchodzony jest po raz 755.

Kiedyś było to święto kupców z całego świata.
Prezentowali oni i sprzedawali swoje najlepsze, narodowe wyroby.
Zastanawialiśmy się, czy dane nam będzie odwiedzić Jarmark w jego pełną 800 rocznicę :-)
Jak tak chodziliśmy pomiędzy stoiskami z "żarełkiem", pachniały pieczone golonki i kiełbaski, można było skosztować prawdziwego swojskiego chleba na zakwasie i bez polepszaczy, ze smalcem i kiszonym ogórkiem, tak samo jak 100 lat temu czy jeszcze dawniej.
Piwo z małych browarów, jakie pili nasi ojcowie o kilkudniowym okresie przydatności do spożycia niespotykane dzisiaj w masowej produkcji.
Aby skosztować wszystkiego, trzeba byłoby przyjść tu z samego rana, głodnym i zostać do późnego wieczora, no i mieć worek pieniędzy :-)
Poza jedzeniem sprzedaje się tu też starocie i inne wyroby, po cenach kilkakrotnie przekraczających ich wartość, ale ta atmosfera robi swoje...

Grażyna:
O początkach Jarmarku i jego założeniach można poczytać TU więc nie będę się powtarzać :-)
Gdańsk to miasto z piękną starówką. To właśnie na niej, przez 2 tyg, dzieje się wszystko co z Jarmarkiem związane. Szczerze mówiąc nie jestem zwolenniczką "dzikich" tłumów, ale klimat robi swoje :-)
Lubię oglądać starocie, bo mają w sobie duszę :-)


Co do zapachów żarełkowych, to faktycznie działają na pracę ślinianek, więc albo należy porządnie, zdrowo najeść się w domu i zabrać ze sobą zdrowe przekąski :-) albo, jak zaznaczył Jacek, mieć worek pieniędzy i od rana do wieczora korzystać z jarmarcznych stoisk żywieniowych :-D
Na dzisiejszym Jarmarku można np skoczyć na bungee,



skorzystać z koła widokowego lub przepłynąć się statkiem pirackim :-D


Można również pomóc w zbiórce na krzesło czy wielbłąda :-P


My, z ciekawością zajrzeliśmy do gdańskiej Zbrojowni gdzie odbywa się wystawa



Nie zawsze rozumiem co autor chce powiedzieć (a może nic...), albo co przedstawia dana praca, ale oglądam z zainteresowaniem :-)




Był też, wg Jacka, kociołek kanibali :-) :-) :-) 


a to zapewne ich miseczka :-P 


W sztuce fajne jest to, że w jednej rzeczy każdy może zobaczyć coś zupełnie innego :-)

Przed ratuszem stanął kogut...


Nie mogłam sobie przypomnieć po co on tam stoi, ale z pomącą przyszedł internet :-)
Ma on swoją legendę przecież!
"Kilka lat po przepędzeniu Krzyżaków z Gdańska, władzę nad Jarmarkiem przejął zły i mściwy Ugier. Jego największym marzeniem było uzyskanie bezwzględnego panowania nie tylko nad jarmarkiem, ale i nad całym miastem.
Cóż zapewnić mogło zwykłemu śmiertelnikowi taką moc? Dusza Bazyliszka!
Kto ją posiądzie - mawiano wówczas - ten nieograniczoną władzę nad ludźmi zdobędzie.
Bazyliszek wykluwał się z koguciego jaja raz na 100 lat. Ugierowi los sprzyjał, bo wszem i wobec powiadano, że potwór wylęgnie się w czasie dorocznego Jarmarku św. Dominika.
I choć nieszczęście było blisko, udało się zniweczyć złowieszczy plan Ugiera i pokonać bazyliszka najlepszą z broni - pianiem koguta.
I tak Gdańsk i Jarmark zostały uratowane.
Mądrzejsi o tamte doświadczenia, przezorni i roztropni gdańscy kupcy, w obawie przed narodzinami kolejnego bazyliszka, postawili na straży Jarmarku aż cztery, wyjątkowe, związane z Gdańskiem i nigdy niezasypiające koguty." (tekst ze str jarmarkdominika.pl)

Dzień przed otwarciem jarmarku odbył się koncert na największym bębnie świata :-D
Każdy mógł pomachać sobie pałeczką ;-)




Właśnie za ten klimat lubię Jarmark św. Dominika :-D
Uliczni grajkowie, teraz to coraz młodsi ludzie z talentem


na Długiej można spotkać Klauna, a nawet dwóch :-)


czy panów wyczyniających cuda z piłką :-)


I wszędzie mnóstwo ludzi, zgiełk, rozmowy, kłótnie, śmiech od rana do nocy :-D

Jacek:
Wcześniej, zanim zawitaliśmy na jarmark, z samego rana, poszliśmy na Parkrun.
Dla mnie to był sprawdzian.
Od wypadku 26.06.2015 minął miesiąc. W tym czasie biegałem tylko 2 razy.
Pierwszy raz półmaraton o którym już tu pisałem, drugi to wybieganie po lesie 20 lipca, z małą, wymuszoną zmianą planów w trakcie.
Miał być to bieg 10 km leśną ścieżką z 2 kilometrową asfaltową końcówką, w pewnym miejscu miałem skręcić w nową drogę i skręciłem tyle, że nie w tym miejscu co trzeba. Dobiegłem do asfaltu tak jak to było w planach. W planach było, że do domu zostanie mi ok 2 km a okazało się, że jestem w innej miejscowości i asfaltem do domu usiałbym przebiec jeszcze około 18 km + te które już przebiegłem to 26. Po kilometrze asfaltu skręciłem z powrotem w las i wróciłem do domu a trening z planowanych 10 km wydłużył się do 16.

Na Parkrun okazało się, że moje nogi jeszcze pamiętają jak mają przebierać aby każdy kilometr pokonać w szybszym tempie niż na treningu, za to na czwartym km pojawił się problem z oddechem. W rezultacie do mety dobiegłem w czasie 24:28 dając się wyprzedzić na ostatnim km co najmniej czterem osobom. Z czasu jestem bardzo zadowolony, gdyż pomimo braku treningów jest o pół minuty krótszy niż przed wypadkiem i tylko niecałą minute gorszy od parkrunowej mojej życiówki.
Co do dalszych moich treningów to nie wiem jak będzie...
Z pracy wracam między 17 a 18  i nie w głowie mi jeszcze trening, a bieg raz w tygodniu to trochę za mało.
Biegliśmy oboje wiec i fotek nie miał kto zrobić :(

Grażyna:
He, he! :-D
Jak się człek nie spieszy to i fotkę ma!!! :-) :-) :-)


Moje biegi są raczej truchtem i nie zapowiada się, abym miała pójść w tym temacie do przodu, tak jak 3 lata temu....
Czasami mi przykro z tego powodu, ale z drugiej strony cieszę się z tego co mam :-D
Następnego dnia samotnie przejechałam rowerem (po miesięcznej przerwie) 72 km, podziwiając bałagan na niebie ;-)


lub delektując się promieniami słonecznymi...


Deszcz mnie moczył, wiatr i słońce osuszało, i w takich właśnie momentach nachodzi mnie refleksja, że życie jest cudem, świat piękny, a my na siłę wszystko potrafimy SAMI sobie utrudnić.... :-)
A! Właśnie! Ja do prawidłowego funkcjonowania potrzebuję jeszcze słońca!!!
Tylko gdzie ono jest?



Grażyna i Jacek

13 lipca 2015

TriCity Trail - w damskiej koszulce :-D

Grażyna:
Tkwimy po za domem
Tym razem szybko oswoiłam myśli, że u  nas nie da się zarobić na przyjemności i jesteśmy zmuszeni wygnać się gdzieś, gdzie jest praca. Mam za sobą 10 dni ciężkiej harówy na budowie, Jacek w tym czasie się relaksował liżąc rany po upadku :-)
Jednak lenistwo się skończyło i dziś ruszył do pracy...
Ogólnie nie jest źle :-)


Jesteśmy razem,


w miejscu i z ludźmi których znamy, korzystamy z pogody lub niepogody, snujemy plany, rozmawiamy, sprzeczamy się też, spacerujemy, biegamy, itp, itd.

Wczoraj mieliśmy wstać o 4.30 by dotrzeć do Wejherowa na 8.
Źle nastawiłam budzik :-P i całe szczęście, że budzę się w nocy 1000 razy, bo gdy otworzyłam oczy była 5.10 :-D a SKM o 6:07.
Nie było czasu na kawę, śniadanie zjedzone w dzikim pędzie i wielkie zdziwienie Jacka gdy założył koszulkę biegową: "przecież to Twoja, a nie moja!"
Mamy prawie identyczne z Gałkowa, gdy są złożone trudno stwierdzić, która jest czyja :-) a ponieważ była potrzebna tylko jedna, to tylko jedną wzięliśmy ;-P
Utrzymałam powagę, ale we mnie ze śmiechu wszystko się trzęsło :-D
Pomyślałam sobie, że to dobry znak, bo inaczej być nie może!
W Wejherowie byliśmy po 7, odnaleźliśmy biuro zawodów, Jacek odebrał pakiet - tym razem bez koszulki, bo za nią płaciło się 80 zł i stwierdziliśmy, że szkoda kasy :-)
Postanowiliśmy odnaleźć START i się poszwędać.


Jakież było nasze zdziwienie, gdy balonu ze startem nigdzie nie było i żaden z zawodników nie wiedział gdzie jest :-o
Pierwszy raz zdarzyła nam się taka historia, no i w efekcie dało odczuć się irytację.
W końcu START się odnalazł, w miejscu do którego trafiliśmy bezbłędnie za pierwszym razem, tyle, że balon - bramę nadmuchali krótko przed 9.
Ruszyli :-)


Życzyłam Jackowi aby dobiegł, zresztą tylko o to chodziło.
Z kontuzjami trudno było liczyć na życiówkę... a i profil trasy mówił sam za siebie ;-)


Z doświadczenia własnego wiem, że odradzanie "bo kontuzja" nic by nie dało!
Dałam jeszcze upust radości śmiechowej na widok Jacka, w pełnej krasie, w mojej koszulce :-D
buziak, życzenie powodzenia i polecieli!


Był z nami Kamil - młody biegający (choć trochę leniwiec), który startował w kategorii Juniorów 12-14 lat (dystans ok 2,5 km).


Start młodzików był o 9.45, więc wróciłam z nim na jego START.
Trochę się rozgrzał, trochę porozciągał i ruszyli :-)
Trzymał w miarę równe tempo, przed nim biegł jeden chłopak, jak się później okazało starszy, bo z kategorii wiekowej 15-18 lat.


Kamil zajął pierwsze miejsce w swojej kategorii wiekowej :-D
Bardzo się cieszył, a my razem z nim :-)


Jacek dobiegł po 2.5 godz :-)
Dał radę, koszulka przyniosła mu szczęście, bo: 1. przybiegł szybciej niż zakładał; 2. nie znieśli go z trasy :-D
Panowie zjedli i czekaliśmy na pierwszego ultrasa, który zbliżał się do mety!
To było przeżycie dla nas wszystkich :-)


Pan Artur wbiegł sobie tak, jakby wrócił ze spaceru po lesie, a nie przebiegł właśnie 80 km w niespełna 7 godzin :-o
SUPER! :-D
Ten dzień był udany pod każdym względem :-)

Jacek:
W dniu 12.07.2015 r po raz pierwszy na Pomorzu odbył się TriCity Trail z półmaratonem jako biegiem towarzyszącym, oraz biegami dla dzieci i młodzieży.
Mogę coś powiedzieć tylko o trasie półmaratonu, bo w nim wystartowałem, pomimo niewyleczonej do końca kontuzji kolana i barku.

Na starcie stanęło 335 osób, ja stanąłem na końcu, gdyż miało to być tylko przebiegnięcie trasy w czasie poniżej 3 godzin. Nawet jakbym 90% trasy przemaszerował to w czasie powinienem się zmieścić.


Strzał startera, początek pognał do przodu, po niespełna minucie i ja minąłem linie startu


Bardzo wolnym truchcikiem ruszyłem do przodu uważając na każde stąpnięcie by "nie rozzłościć" kolana. Było OK. Jakaś parka (rodzeństwo) biegło obok. Mówili, że to ich pierwsza próba na tym dystansie i że chcieliby ukończyć ten bieg, a jakby się zmieścili w 2:30 byliby szczęśliwi. Powiedziałem im, że planowałem biec w tempie 8 min na km, ale mogę pobiec 07:30 min na km i wtedy ukończymy bieg w 2:30 i by się mnie trzymali jeśli chcą.
Po niespełna 2 km z asfaltu skręciliśmy w las. Zaczęła się droga gruntowa z korzeniami, kamieniami, piachem i podbiegi. Tak na zmianę 300 m pod górkę, 50 m z górki i znowu kilkaset metrów pod górkę. Na 5 km, pomimo, że moje tempo było wolniejsze niż na treningach, pan stwierdził, że mu za szybko. Pobiegłem dalej sam nie przyśpieszając. Na 6 km straciłem już z oczu osoby biegnące przede mną i wtedy stwierdziłem, że chyba biegnę trochę za wolno.
Kiedy na 8 km dobiegłem do drogi, gdzie było rozwidlenie na prawo i lewo, stanąłem zastanawiając się gdzie mam biec. Po prawej stronie była na drzewie po obu stronach taśma.
Wyglądało to tak jakby droga była zagrodzona a taśmę ktoś rozerwał, więc w lewo, jednak po prawej, gdzieś pomiędzy drzewami mignęła mi czerwona koszulka, a że ostatnia osoba którą przed sobą widziałem była w czerwonej koszulce więc pobiegłem w prawo.
Po ok kilometrze wbiegłem na wydeptaną w trawie, sięgającej do kolan, ścieżkę szerokości może 20 cm. Może dziwna droga na bieg, ale gdzieś daleko nadal widziałem tę czerwoną koszulkę. Przyśpieszyłem trochę by nie stracić jej z oczu.
Nagle w głębokiej trawie zauważyłem "kryjącego się" fotoreportera z wielkim obiektywem. Utwierdziło mnie to, że kierunek był dobry.
Dogoniłem poprzedzającą mnie osobę i 2 inne i dalej biegliśmy już we 3.
Znowu las, jakieś chaszcze z gałęziami na wysokości oczu, ścieżka nadal na 1 osobę, krótkie, za to bardzo strome i piaszczyste podbiegi i jeszcze bardziej strome zbiegi.
Nawet jeżeli podbiegi starałem się pokonywać wolnym truchtem to na zbiegach musiałem przechodzić w marsz i to wolny z ostrożnie stawianymi krokami bo odzywało się kolano.
Kolejna krzyżówka i problem w którym kierunku?
Jakaś osoba daleko po prawej i takie same rozerwane taśmy...
Jedna z kobiet ze mną biegnących, wyciągnęła mapkę: "znalazłam to miejsce, jednak w lewo" i tym razem był to dobry kierunek biegu.
12 km, tu spodziewałem się wodopoju oraz pomiaru czasu, a nadal las.
Mijamy 13 km jedna z pań została w tyle, druga przyśpieszyła i znowu zostałem sam.
Wbiegłem na jakąś drogę, kamienie, pozostałości bruku, biegnę poboczem. Daleko widzę ludzi.
To wyczekiwany wodopój i punkt kontrolny. Zatrzymałem się, napiłem wody, oddałem kubek by nie śmiecić w lesie i ruszyłem dalej. O dziwo przez całą drogę widziałem tylko 4 porzucone opakowania po żelu i kubki tylko w okolicy punktu kontrolnego. Fajnie, że po za czterema śmieciarzami, pozostali zadbali o czystość w lesie.
Ok 100 m za punktem kontrolnym była tabliczka 14 km - jeszcze 8 km.
Nie wiem jakie tempo ani jaki czas. Biegnę słuchając się swojego organizmu, a przede wszystkim kolana. Mówią, że jest OK. Dalej biegnę sam, dogania mnie jakaś pani z plecakiem, ale po kilkuset metrach biegnie szybciej. Dogania mnie następna kobieta wyglądająca raczej na nastolatkę. Biegniemy razem. Na 18 km jakaś pani biegnie w naszym kierunku. Jest bez numeru, ale z medalem. Pewnie wróciła się po kogoś znajomego by mu potowarzyszyć do mety.
Na 20 km dogania nas jeszcze jedna pani. Biegniemy we trójkę. Naprzeciwko inny zawodnik, pani mówi, że to mąż po nią. Pan nas dopinguje, mówi że jeszcze tylko ok 500 metrów i meta, biegnie obok. Wydłużam krok, faktycznie słyszę odgłosy mety, a po chwili widzę ludzi. Biegnę jeszcze szybciej, panie zostają za mną. Ktoś z publiczności krzyczy "szybciej, gonią Cię"! Wiem, że mnie gonią, ale nie wiem czy są metr czy 10 metrów za mną :-)
Lubię te ostatnie 200 m przed metą, mój mózg się wtedy odblokowuje i pozwala korzystać z rezerw.
Finisz


Meta


Nie wiem jaki czas. Nie o czas w tym biegu chodziło. Jestem zadowolony.
To słowo Trail w nazwie biegu, nie było bez powodu, to był prawdziwy bieg w terenie.
Trudnym i wymagającym ale bardzo fajnym. Moje tempo pozwalało rozkoszować się urokami przyrody a nawet robić fotki tyle, że nie miałem aparatu a w telefonie działało endomondo. Normalnie to nie przeszkadza robieniu fotek, ale mój telefon to taka "inteligentna" bestia, że jak chcę skorzystać z aparatu, nawigacji, zadzwonić, lub zrobić cokolwiek podczas pracy endomondo, sam wyłącza aplikację, więc fotek nie było. Pozostało słowo pisane nieudokumentowane.
Przeglądając fotki z mojego finiszu nie widziałem nikogo za mną. Dopiero gdy znalazłem wyniki biegu, dowiedziałem się, że poprzedzająca mnie osoba przekroczyła metę o 40 sek prędzej, a panie za mną o 10 i 13 sek później.
Mój czas to 2:33:37, tylko jeden od wystrzału startera. Nie było tu brutto i netto. Międzyczasu na 14 km też nie podano, wiec nie wiem czy druga połowa była szybsza czy wolniejsza. Myślę że podobne tempo miałem przez całą trasę. Wszyscy uczestnicy biegu przekroczyli metę w czasie poniżej 3 godz. Ostatni w 2:55.
Para którą zostawiłem dobiegła w czasie 2:45, całkiem nieźle, gdyby mi zaufali, bym ich zawiódł, byłem na mecie o 3 i pół minuty później niż im obiecałem. Biegłem jednak sam i nie potrzebowałem pilnować tempa, ale na pacemakera chyba się jednak nie nadaję :-P
To jest kolejne nowe doświadczenie, nigdy nie brałem udziału w biegu przełajowym, a to prawie jak przełaj.
A i kolano się nie odzywa. Może rehabilitacja w postaci biegu mu pomogła? Oby... ;-)


Grażyna i Jacek

8 lipca 2015

Wejherowo


To był mój cel wycieczki zanim uległem wypadkowi. W najbliższą niedzielę kontuzjowany mam zamiar pobiec tu półmaraton, czekałem na niego ponad miesiąc a wystarczyła chwila....
Do ostatniej chwili odwlekam decyzję o udziale w biegu z powodu wiązadła krzyżowego kolana. Nawet jeżeli idąc już go prawie nie czuje, to dosyć mocno się odzywa przy bardzo lekkim truchcie. Jeżeli pomimo wszystko wezmę udział a nie przejdzie po 2-3 km kiedy już będzie rozgrzane, zmuszony będę zejść z trasy, gdyż już nie przejdzie i zrobię większą krzywdę nodze.
Zakładam od początku tempo narszobiegowe, ok 8 min/km. Jakbym utrzymał je przez cały bieg, dotrę do mety w 168 minut, czyli w wyznaczonym czasie 3 godz się zmieszczę.
Półmaraton jest tylko biegiem towarzyszącym dla Tricitytrail z Gdańska do Wejherowa.
Trasa liczy 80.5 km i biegnie terenami Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego o bardzo dużych przewyższeniach ale też i pięknych widokach. Aż żal, że nigdy nie wezmę udziału w takim biegu jako zawodnik.
Dla mniej wytrawnych biegaczy jest półmaraton ze startem i metą w Wejherowie.
Trasa jest pętlą po Trójmiejskim Parku Krajobrazowym, częściowo pokrywa się z biegiem głównym. Przewyższenia +280/ -280m. Według profilu trasy, pierwsze 12 km, prawie cały czas biegnie pod górę.
Dla tych co to przetrwają jest zbieg aż do samej mety.

Samo Wejherowo to miasto założone na pograniczu Pojezierza Kaszubskiego i Pradoliny Redy przez malborskiego wojewodę Jakuba Weihera w 1643 roku, jako gród kaszubski. W 1650 roku otrzymało prawa miejskie.
Do 1880 roku uznawane było za stolicę Kaszub.

Jakub Weiher (1609-1657)

Współcześnie miasto liczy sobie niewiele ponad 50 tyś mieszkańców i jest częścią aglomeracji gdańskiej. 
Jednym z zabytków i atrakcji miasta jest Pałac Keyerlingow i Przebendowskich zbudowany w latach 1767-1782. Obecnie znajduje się w nim Muzeum Piśmiennictwa i Muzyki Kaszubsko-Pomorskiej.


Fotki zapożyczone z neta.
Grażynka jak mówi, straciła wenę ale mam nadzieję, że do niedzieli odzyska i opis wycieczki do Wejherowa i atmosfery zawodów będzie wspólny.


Jacek



1 lipca 2015

Czas pokaże...

Jacek:
W piątek, 26.06., zostałem sam, więc wybierałem się na wycieczkę rowerową na Kaszuby.
Musiałem jednak najpierw wyjechać z Gdańska...
Jest tu bardzo dużo ścieżek rowerowych, można powiedzieć "raj dla rowerzystów", tylko co z tego skoro nie wiadomo dokąd prowadzą, brak jest jakichkolwiek oznakowań.
Dla kogoś, kto zupełnie nie zna miasta wyjechanie to sztuka. Posiłkowałem się nawet nawigacją w telefonie. Niestety, trasy rowerowe w nawigacji to jakaś totalna pomyłka.
Raz wyjechałem na jakąś łąkę, później skończyła mi się droga, gdyż była dopiero w budowie...
Po wielu kilometrach jazdy i słuchania: "skręć w lewo, skręć w prawo, zawróć"!!! znalazłem się w miejscu gdzie już byłem półtorej godziny wcześniej. Zrezygnowany, straciłem chęci na wycieczkę i postanowiłem wrócić. Zjazd z górki, prosta droga z pierwszeństwem, bez niespodzianek mogących kryć się za zakrętem, prawie bez hamowania (więc dosyć szybko).
W pewnym momencie wyprzedził mnie samochód i zahamował by skręcić w prawo.
Ja też hamowałem by rozpędzony nie wjechać mu w tył, ale wpadłem w poślizg i wyłożyłem się upadając na bark. Początkowo nie myślałem, że coś poważnego się stało, wróciłem do domu, wyszedłem nawet na spacer z psem, a wieczorem z bólu nie mogłem ruszyć ręka, ani chodzić bo tak spuchło kolano.
Takie wyprzedzanie rowerzysty i skręcanie przez kierowców bez wyobraźni jest nagminne, tak samo jak wymuszanie pierwszeństwa wyjeżdżając z podporządkowanej. Inne samochody się przepuszcza a rowerzysta jest przecież tylko intruzem na drodze i niech uważa jak chce przeżyć. Z roku na rok powstaje więcej dróg dla rowerów i paradoksalnie zwiększa się liczba wypadków z udziałem rowerzystów na dodatek coraz tragiczniejszych w skutkach. Rowerzyści jadą coraz szybciej na nowej gładkiej ścieżce rowerowej, wiedząc, że mają na niej pierwszeństwo tylko nie wiedzą gdzie to ich pierwszeństwo mają kierowcy, np przejeżdżający przez ich ścieżkę i stający centralnie na niej, bo muszą przepuścić parę innych aut zanim włączą się do ruchu.

Grażyna: 
Taaa... Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia i zapewne ZAWSZE tak będzie, ale moje nawoływania i apele do siedzących za kierownicą aut zawsze są takie same:
MY, tzn rowerzyści i piesi, NIE MAMY Z WAMI SZANS!!! ŻADNYCH! WAS CHRONIĄ BLACHY I WNĘTRZE POD MASKĄ, NAS KOMPLETNIE NIC....
Potrzebna jest wyobraźnia, a tej - szczególnie mężczyznom - brakuje :-(
W piątek pomagałam przed weselem siostrzenicy. Jacek nie był nam do garów potrzebny, więc oboje pomyśleliśmy, że wycieczka ok 100 km to dobry pomysł.
Nie napisał, że coś mu dolega... napisał tylko, że nie potrafił wyjechać z Gd.
Wróciłam około północy i wchodząc do łóżka poprosiłam żeby się trochę posunął, bo muszę pupę zmieścić ;-P a on nie mógł się ruszyć :-O
Opowiedział co i jak, okazało się, że ma wysoką gorączkę, wiedziałam, że trzeba będzie zaliczyć pogotowie.

Jacek:
Następnego dnia miałem pójść z Grażynką na sobotni Parkrun, chociaż pokibicować skoro nie mogłem pobiec, lecz i chodzenie było dla mnie problemem.
Grażynka wzięła mój rower i pojechała sama. Był to wyjątkowy Parkrun. Zbierano pieniądze na lżejszy wózek dla biegających braci bliźniaków.
Jeden z braci biega wożąc przed sobą brata z porażeniem mózgowym.


Dotychczasowy wózek jest ciężki sam w sobie, a w nim jest jeszcze dorosły mężczyzna. Człowiek na wózku tak bardzo lubi "biegać" z bratem, że nie może doczekać się kolejnego treningu czy startu :-) Startowali razem nawet w biegu na 10 km tylko, że tu już pomagał kolega zmieniając się podczas pchania wózka.

Grażyna:
Miałam odpuścić ten bieg, jednak wiedziałam, że szykuje się ciężki okres, pewnie 2 tyg bez treningów, więc pojechałam. Było to ciężkie 5 km... głowa nie współpracowała z ciałem.



Jacek:
Jeszcze tego samego dnia pojechaliśmy na pogotowie, żeby sprawdzono co z barkiem i kolanem.
Kolano okazało się stłuczone i po tygodniu powinno być sprawne, natomiast z barkiem jest gorzej, gdyż jest uszkodzenie więzozrostu barkowo-obojczykowego. Ból będę odczuwał niby długo :-/
Przez miesiąc bark ma być unieruchomiony stabilizatorem, a później mam powoli zacząć ćwiczyć. Według lekarza, mogę zapomnieć o bieganiu i rowerze przynajmniej na miesiąc.
Od środy miałem podjąć pracę... Teraz "kombinuję" jak ją podjąć i sobie nie zaszkodzić.
Co dalej?
Mówi się, że nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło...
Jak to będzie w naszej obecnej sytuacji, czas pokaże...

Grażyna: 
Ta sytuacja pokrzyżowała nam wiele planów, więc trudno mówić aby "wyszło nam na dobre"...
Cały czas zastanawiamy się czy nie spakować naszych rzeczy i nie wracać do domu.
Tylko wtedy marzenia zawisną na kołku...


Grażyna i Jacek