24 grudnia 2014

"O kamienicy zwanej Adam i Ewa" - Legendy Gdańskie.

Dla mnie to legenda o prawdziwej miłości :-)
A że dziś Wigilia i imieniny Adama i Ewy, to postanowiłam, po wieczerzy wigilijnej, "poświęcić" swój samotny czas legendzie, która ujęła mnie bardzo :-)

"Przy jednej z najpiękniejszych ulic gdańskich - Długiej, tuż obok gmachu dzisiejszej poczty znajdowała się okazała kamienica nie ciesząca się najlepszą sławą.


W czasach gdy Gdańsk był jeszcze zamożnym i potężnym miastem rządzącym się własnymi, niezależnymi prawami, mieszkał we wspomnianym domu pewien bogaty i lubiany rajca.
Był samotnikiem, ale popadł w rozpacz i od świata odciął się zupełnie, gdy po krótko trwającym i bardzo szczęśliwym małżeństwie  umarła jego ukochana żona.
     Z czasem zaczął szukać pocieszenia w praktykach magicznych oraz w alchemii bo bardzo chciał ujrzeć raz jeszcze swoją ukochaną...
Nawiązał nawet znajomość z pewnym weneckim szarlatanem.
Mistrzowi czarnej magii, który rozpowszechniał iż potrafi robić złoto ciągle coś stało na przeszkodzie i złotego kruszcu zrobić jednak nie potrafił, a poznawszy gdańskiego samotnika przyrzekł mu, że przywoła jego żonę z zaświatów.
Rajca, mimo czasu jaki upłynął od śmierci, nadal nie był pogodzony ze stratą ukochanej, wciąż nie wierzył, że niewiasta zmarła i że nigdy nie będą już razem, więc był gotów za jej ujrzenie zapłacić każdą cenę.
     Ustalili więc dzień i godzinę w której miało się odbyć wywołanie ducha zmarłej.
Rajca musiał się zobowiązać że tego dnia dom będzie pusty, bo niby żywa istota udaremniłaby wszelkie próby nawiązania kontaktu.
    Nadszedł wreszcie ten dzień. Rajca odprawił wiernego sługę i oczekiwał na gościa.
Jednak próby przywołania zmarłej spełzły na niczym. Czarnoksiężnik doszedł do wniosku, że musi być ktoś jeszcze w domu i znaleźli w jednym z pomieszczeń czarnego pudla, którego nie wiedzieć czemu sługa nie zabrał do domu.
Rajca z wenecjaninem umówili się zatem na inny dzień.
     Niestety za drugim razem również się nie powiodło, gdyż stary, wierny sługa, który nie był zadowolony z nowej znajomości swojego pana, tym razem przedostał się do kamienicy przez okienko w dachu i czekał w ukryciu na to, co będzie.
     Znów mężczyźni musieli odłożyć wszystko do następnego razu.
Gdy nadszedł ustalony dzień, razem sprawdzili wszystkie zakamarki domu, jednak jakież było zdziwienie gdy praktyki mistrza czarnej magii nie przynosiły żadnych rezultatów.
     Alchemik był gotów na wszystko byle tylko dowieść swych umiejętności.
Stwierdził, że mógłby przystąpić do dzieła, ale jeśli ktoś ukrył się w domu może go to kosztować życie. Rajca chcąc ujrzeć ukochaną wziął cała odpowiedzialność na siebie.
Alchemik zaczął wykonywać jakieś tajemnicze znaki w powietrzu, mamrotać pod nosem niezrozumiałe zaklęcia i formułki, wreszcie wykonał ruch ręką przypominający cios zadawany przez kata osobie skazanej na śmierć rzez ścięcie. W tym momencie rozległ się przeraźliwy krzyk starego człowieka. Z kominka wypadło ciało sługi i osobno potoczyła się jego głowa.
Rajca struchlał i pobladł, lecz czarnoksiężnik nie przerywał już rozpoczętej ceremonii
     I o to po chwili z cienia wyłoniła się postać Adama, a zaraz za nim podążyła matka wszystkich śmiertelników - Ewa. Oboje bez słowa podążali za Alchemikiem zataczając wielkie koło.
Po nich zjawił się ojciec gospodarza domu. Wreszcie ukazała się jego ukochana żona. Każda ze zjaw okrążała kolejno pokój, po czym znikała. Małżonka rajcy szła ze spuszczoną głową. Mijając męża, spojrzała mu w oczy ze smutkiem i jakby z wyrzutem, grożąc zarazem palcem, za to iż ośmielił się zakłócić jej spokój wieczny.
     W tym momencie nieszczęśliwy człowiek, nie zważając na słowa wcześniejszej obietnicy, poderwał się z miejsca, wbrew zakazowi przekroczył zaklęty krąg rzucił się przed żoną na kolana i błagał: - Przebacz! Przebacz mi, najdroższa, przemów!
     Rozległ się łoskot i jakieś potężne uderzenie z nieba, niczym piorun, poraziło rajcę.
Zniknął bez śladu czarnoksiężnik oraz wywołane przez niego zjawy. Izbę wypełnił dym. Ostatkiem sił gdańszczanin zerwał się z posadzki, dopadł okna, rozwarł je szeroko , krzycząc na całe miasto:
- Litości! Litości dla biednego grzesznika!
     Nieprzytomny osunął się na podłogę, a gdy przyszedł do siebie, ujrzał obok ciało swojego sługi.
Jego widok utwierdził go w przekonaniu, że wszystko czego doświadczył było jawą, a nie tworem wyobraźni.
     Chcą upamiętnić niesamowite wydarzenie, polecił snycerzom gdańskim wyrzeźbić na wielkich dębowych drzwiach prowadzących do wnętrza jego kamienicy postacie pierwszych rodziców oraz scenę grzechu, którego dopuściła się Ewa z Adamem.
     Po śmierci właściciela nie znalazł się w Gdańsku nikt, kto ośmieliłby zamieszkać w tym domu. Przez dziesiątki lat stał on zupełnie opuszczony, a odgłosy dochodzące z wnętrza kamienicy, szczególnie nocą, były dla mieszczan dowodem, iż rządzą tam duchy.
     Istniał zwyczaj, że przestępców prowadzonych tędy na śmierć zatrzymywano przed Adamem i Ewą i na znak winy łamano nad ich głowami drewniane laski. Tym, którzy pragnęli okazać skruchę, pozwalano wejść na górę i przez otwarte okno wołać na całe miasto:
- Litości! Litości mnie grzesznemu!"  

Tyle legenda... :-)
Z innych źródeł wiadomo, że:

W końcu, około połowy XIX wieku, kolejni właściciele postanowili zmienić ten stan rzeczy. Pod pretekstem przebudowy parteru domu (w dawnej sieni postanowiono bowiem umieścić cukiernię) usunięto wspaniale rzeźbione drzwi. I rzeczywiście, jakby od razu zniknęła ciążąca nad kamienicą klątwa: na wyższych piętrach domu urządzono wygodne mieszkania, i nikt już nie uskarżał się na działalność złych duchów.
A co z feralnymi drzwiami? 



Były na tyle piękne, że przeniesiono je do Ratusza Prawomiejskiego i tam umieszczono w Kamlarii - dawnej sali Kasy Miejskiej, w tym czasie przekształconej w salę audiencyjną burmistrza. Zdaje się jednak, że nie straciły swej złowrogiej mocy. Oto bowiem 28 sierpnia 1879 r. przebywający w Gdańsku wybitny krakowski malarz, Aleksander Gryglewski (1833-1879), autor m. in. znakomitych widoków zabytków Krakowa, Torunia i Gdańska, wypadł z okna Kamlarii i poniósł śmierć na brukowanym ratuszowym dziedzińcu. Różnie o tym mówiono: jedni słyszeli, że Gryglewski był w depresji z powodu tarapatów finansowych, na jakie naraził go ponoć sam mistrz Matejko; inni mówili o nieszczęśliwym wypadku. Lecz byli i tacy, co strwożonym szeptem łączyli tę śmierć z diabelskimi mocami znajdującymi się w dębowych drzwiach.
Nie wiadomo, co się działo z drzwiami w następnych latach, i czy wiązały się z nimi jakieś dalsze tragiczne wydarzenia. Na pewno znajdowały się one jeszcze w Kamlarii w latach trzydziestych XX wieku. Prawdopodobnie ich los dopełnił się w marcu 1945 r., gdy zbombardowany Ratusz spłonął wraz z większością wyposażenia. Może jednak niemieccy konserwatorzy zdążyli wywieźć je gdzieś w ramach ewakuacji zbiorów, i istnieją one nadal, w jakimś odległym od Gdańska miejscu?

Z pozdrowieniami Świątecznymi 
Grażyna 


21 grudnia 2014

Ciekawostka na własne urodziny :-)

Może niewiele osób o tym wie, bo nawet Grażynka nie wiedziała, ale gwiazdy z czasów mojej młodości, czyli z lat 80-tych: Freddie Mercury i Michael Jackson pomimo 12 letniej różnicy wieku i odległości (jeden mieszkał w Wielkiej Brytanii, a drugi w USA) znali się, spotykali, a nawet pracowali nad wspólną płytą :-)



Muzycy rozstali się zanim dokończyli sesję. Udało im się nagrać 3 wspólne utwory, podczas sześciogodzinnej sesji w prywatnym studiu Jacksona w Kalifornii.
Prawdopodobnie to Merkury zerwał współpracę nie mogąc porozumieć się z Jacksonem i płyta nie została ukończona.

Słuchałem jednego z nich: There Must Be More To Fife Than This. Nawet nieźle im to wyszło.
Teraz gdy jeden z nich nie żyje od 22 lat, a drugi od 4 - materiał sprzed 30 lat ujrzał światło dzienne. Płyta trafiła do sprzedaży już w listopadzie 2014 roku. Nie wiem czy mamy ją już w Polsce.
Jak podaje "The Times", gitarzysta Queen Brian May powrócił do pomysłu albumu, który będzie zawierał oryginalne nagrania sprzed 30 lat oraz nowe ich wersje. Pomysł ponoć powstał już dawno lecz po zarzuceniu przez media, że May chce zarobić na śmierci muzyków, został odłożony lecz jak się okazało nie zaniechany. Album ma tytuł  "Quen Forever".
Wiadomość z ostatniej chwili :)
Płyta w Empiku jest dostępna



Grażyna: 
Nie wiem skąd się wziął ten temat, bo jakoś specjalnie nie jesteśmy fanami Quenu i Jaksona, ale zebrało Ci się tak urodzinowo, więc niech będzie.
Wszystkiego pięknego Kochanie :-*



KLIK


13 grudnia 2014

Czas trudny do określenia.

Jacek:
Nasz pobyt poza domem nadal trwa.
Straciłem werwę do treningów.  Po 24 godzinnej pracy, gdzie nie mam ani minuty snu, odsypiam do południa by być podobny do człowieka, a następnego dnia, tak po prostu mi się nie chce.
Nie chce mi się nawet szukać miejsca do biegania (nienawidzę biegać w mieście).
Wiem, że tysiące ludzi dzieli pracę, życie rodzinne, towarzyskie i biega w zatłoczonym, "pachnącym" spalinami mieście i całkiem nieźle im to wychodzi.
Ja jednak czekam powrotu do domu.
Tu nawet nie ma czasu zebrać myśli by sensownego posta napisać.
Powrót do domu początkowo planowaliśmy na 9 stycznia, ale prawdopodobnie podziękuję za pracę trochę wcześniej. To będzie prezent świąteczny ode mnie dla firmy, jeżeli tylko się potwierdzi, że kierownik nie dotrzymał danego mi słowa. Ja obiecałem obstawić świąteczne dyżury by miejscowi dostali wolne, jednak "jak Kuba Bogu tak Bóg Kubie".
Pobyt w Trójmieście jest o wiele droższy niż życie u nas i plany zarobienia pieniędzy na wakacyjne wyjazdy w przyszłym roku zostały brutalnie zweryfikowane, wiec bezcelowe jest nadal tu tkwić.

Grażyna: 
He he :-P
No proszę jak to z pozytywnego optymisty, nakręconego jak katarynka, zrobił się marudero-pesymista... :-/
Ostrzegałam, tłumaczyłam, nie chciałam, ale facet jak to facet ZAWSZE chce być mądrzejszy i udowadniać całemu światu, że wie lepiej!
Skrzydełka się podpiekły, moloch w postaci dużego miasta szybko zweryfikował marzenia, cele i realne możliwości. Wchłonął, przeżuł i wypluł rozczarowanego Jacusia...
Trochę mi Ciebie żal, a z drugiej strony MASZ CO CHCIAŁEŚ przecież ;-)
Nie będę pisać co czułam przed wyjazdem i przez pierwszy miesiąc tutaj, bo po co?
Ale ogarnęłam się na tyle, że już tak nie rozpaczam.
Trochę popracowałam, co dało mi przede wszystkim kontakt z ludźmi, bo kasa z tego niewielka.
Do wigilii pracuję po 12 godz... Praktycznie na powietrzu cały czas. Praca ciężka nie jest, nawet powiedziałabym, że sympatyczna, ale to marznięcie jest czasami bardzo dokuczliwe!
Dziękuję aurze, że solidnym mrozem nie sypnęła ;-)


Na dzień dzisiejszy patrzę na ten cały wyjazd jak na nowe doświadczenie, znalazłam kilka pozytywów (wręcz na siłę ich szukałam!) i pewnie zatęsknię czasami za tym pędem życia wielkomiejskiego :-)

Jacek:
Na publikacje, w wersji roboczej, czekają dwie legendy gdańskie, do których nie ma kiedy zrobić fotek, by zobrazować słowo pisane. Czeka jeszcze jeden mój wpis, który muszę dopracować, przejrzeć nasz album foto by nie był zbyt "suchy", oraz poprosić Grażynkę na spojrzenie damskim okiem i podzielenie się tym jak ona to widzi. Tematu na razie nie zdradzę :-)

Grażyna: 
Nie ma mowy, żebym teraz cokolwiek czytała, komentowała i dzieliła się uwagami.
Wychodzę o 8.30, wracam o 21.30 CODZIENNIE! i jedyna rzecz o jakiej marzę to ciepłe łóżko, a nie lapek i net!
Na wszystko przyjdzie czas :-)
A żeby nie było, że przedstawiłam Cię w takim ponurym świetle to wrzucam fotkę z wędrówki po sklepach, gdy przymierzałeś czapki zimowe:-D


Mało nie umarłam ze śmiechu, gdy podniosłam wzrok, a Ty stałeś z tak przyodzianą głową :-D
Czas na kawę!
Ty właśnie zaczynasz pracę, a ja muszę zacząć szykować się do swojej.
Spotkamy się jutro popołudniu Kochanie... :-*

Grażyna i Jacek

2 grudnia 2014

Co nas łączy, a co dzieli.

Jacek:
Każdy ma jakieś zainteresowania, coś go interesuje lub nie.
Kiedy łączy się dwoje ludzi, dobrze jest jeżeli podzielają chociaż część swoich zainteresowań lub znajdą sobie nowe, wspólne.
Gdy już pierwsze zauroczenie w związku przeminie, dzień powszedni nas dopadnie, a dzieci pójdą własną drogą, trzeba znaleźć COŚ co jeszcze bardziej zacznie utrwalać związek, a nie dzielić i oddalać od siebie...
Tak czy inaczej prawie każdego dopadnie syndrom "pustego gniazda" - wtedy zostaniemy sami, tylko we dwoje i  potrzebne jest coś, co przyniesie radość ze wspólnie spędzanego czasu.
Może to być cokolwiek - historia, literatura, podróże, wspinaczki górskie czy skałkowe, może jakaś dziedzina sportu, muzyka, sztuka... byle dawało satysfakcję i poczucie dobrze spędzanego czasu WE DWOJE!
Zdarza się, że każda dziedzina nawet jeżeli początkowo łączyła, potrafi rozdzielić...
Odniosę się do sportu.
Nie mam tu na myśli zawodowych sportowców, którzy po odejściu na sportową emeryturę i po zmianie dyscypliny, trenują tylko dla podtrzymania sprawności fizycznej.
Myślę o tych, którzy odkryli sport w wieku 35+.
Oni (jak i MY) z różnych powodów wsiedli na rower, czy włożyli buty biegowe. Jeździli (biegali) początkowo razem, nakręcając się nawzajem, dopingując, motywując do momentu, kiedy ten sport zaczyna mieć dla każdego inne znaczenie.
Np ja lubię czasami pojeździć sobie rowerem bardzo szybko, na granicy swojej wytrzymałości, no takie "czasówki" na 20, 50 czy nawet 100 km :-) Za to Grażynka lubi jazdę wolniejszą, z aparatem fotograficznym. My sobie w tych jazdach towarzyszymy. Nawet jeżeli rozpiera mnie energia powstrzymuję się by jej towarzyszyć i czekam dnia kiedy pojadę sobie sam i dam upust energii nawet jeżeli zrobię to raz w miesiącu :-D
Gdy zaczyna się RAZEM, a później jedno osiąga lepsze wyniki, zachłystuje się swoimi osiągnięciami... to to RAZEM jakoś się rozmywa, bo cały swój wolny czas poświęca dla sportu (lub innej pasji) nie mając przez to czasu dla swojego partnera tworzy się przepaść pomiędzy sobą.
     W naszym bieganiu było tak, że kiedy Grażynka zaczynała biegać towarzyszyłem jej na początku, a kiedy już za nią przestałem nadążać, odpuściłem bieg, brałem rower i towarzyszyłem na rowerze bez zazdrości i jakichkolwiek wyrzutów.
Natomiast, kiedy po roku ona namówiła mnie na bieganie (sama już nie biegała, lecząc kontuzję), towarzyszyła mi dzielnie na rowerze tak jak ja wcześniej, przekazując mi przy tym swoją zdobytą wiedzę, by uchronić przed kontuzją.




Grażyna:
Jesteśmy rozbitkami, którzy w odpowiednim czasie znaleźli się na tej samej wyspie... więc z doświadczenia wiemy o czym piszemy ;-)
Życie w tandemie wcale proste nie jest, ale jest to piękna nauka sztuki kompromisów!
Zakochanie i fascynacje mijają a ciągu 2 lat, potem zostaje miłość (lub nie) i proza życia. W tym wszystkim warto znaleźć, tak jak piszesz Jacku, to COŚ co będzie łączyło i da poczucie, że tematy do rozmów nigdy się nie skończą.
U nas padło na sport. Sport przez to mniejsze "s" ;-)
Zaczęło się faktycznie ode mnie, od mojej małej walki o własne zdrowie, a skończyło jak skończyło, czyli niekończącymi się tematami o startach, dystansach, podróżach etc... etc... :-D
Coś co łączyło dzielić zaczyna... (?)
Przez moment TO przeżyliśmy chyba nawet sami, bo Ty zacząłeś biegać (faktycznie za moją namową) w momencie, kiedy dla mnie 5 km było zabójstwem dla nóg :-/
I zrodził się żal, a nawet nienawiść, że robisz coś co kocham i mówisz, że nie lubisz biegać, ale... biegasz! :-/
Do tego zacząłeś udeptywać MOJE ścieżki biegowe, w lepszym tempie, z lepszym czasem, a ja wyszukiwałam Ci kolejnych planów treningowych i towarzyszyłam na rowerze...
To był masochizm w czystej formie! ;-P
Jesteśmy ze sobą tak blisko, pod każdym względem, że np wiem, iż mój słabszy dzień jest również Twoim gorszym, wtedy trening zawsze Cię wykańcza.
Żeby nie znienawidzić Cię za to bieganie, ciągle przerabialiśmy temat moich negatywnych uczuć, emocji, dużo rozmawialiśmy. Trochę to trwało, ale właśnie dzięki tym rozmowom dziś na biegach towarzyszę Ci bez łez :-) Ale zazdroszczę nadal ;-p
Może już niedługo...
Ja jestem pewna jednego, że związki zabija brak dialogu. Nie mam na myśli przekazywania sobie informacji, tylko prawdziwych, szczerych rozmów, takich do łez, bólu i śmiechu również :-)




Jacek:
Jeżeli jest tak jak w jednej z reklam: "U mnie tylko horror, dramat i żużel", czego nie podziela  druga strona, pasjonując się tylko kupowaniem nowych ubrań lub (i) zna wszystkie seriale emitowane w TV, to z biegiem czasu zaczynają się tylko mijać zamieniając, albo i nie, po parę zdań dziennie.
Nawet wspólne posiłki znikają, gdyż nie zgrywają się w czasie, bądź są spożywane w oddzielnym pokoju, lub przed telewizorem.
     Gdy piwo i chipsy spowodują, że nasze dupska staną się większe i cięższe i będziemy potrzebowali więcej siły by je ruszyć z kanapy, to wraz z potrzebą tego wysiłku będzie spadać nasza motywacja by je podnieść...
Jeżeli nie będzie wsparcia tej drugiej połówki, wszystko będzie dzielić oprócz wspólnego dorobku (majątku), to nie zostanie nic co by łączyło, a nasze życie straci sens.




Grażyna: 
Piwo, chipsy i TV oraz większe dupsko również może być wspólną pasją przecież :-P
I nawet może łączyć :-D
Tylko gdy sobie pomyślę ile moglibyśmy stracić nie biegając i nie jeżdżąc rowerem, to aż jakoś dziwnie smutno mi się robi...
Bo wiesz, przejechać Polskę wzdłuż granic to plan długoterminowy, ale wybrać się na "Potop Szwedzki" możemy już w przyszłym roku :-D (mała dygresyjka...)
     No dobra, wyszło, że łączy nas wszystko... ;-) To co dzieli????
Przecież też się ścieramy, bo raczej nie kłócimy, też miewamy problemy... Jednak czasami mam wrażenie, iż są to tak nieistotne drobiazgi, które urastają do rozmiaru Dżina z Lampy Aladyna, że aż nie warto sobie nimi głowy zaprzątać i ich upubliczniać ;-D :-P

 


Grażyna i Jacek