29 września 2014

Dla każdego jego Everest...

Jacek:


Przebiegłem próbnie swój pierwszy półmaraton. Próba moich możliwości.
Wcześniejsza próba 15 km wyszła pozytywnie i nawet w niezłym czasie 1:23.
Swoją dwudziestkę biegłem wolnym truchtem, by nie przekraczać tempa 6 min na kilometr. Pierwsze 10 km wyszło super w niecałą godzinę, w stałym tempie i umiarkowanym zmęczeniu. Grażynka na rowerze pilnowała bym trzymał swoja prędkość w granicach 10 - 10.5 km/h. Od 12 kilometra przez kolejne 4 km miałem piaskowo-szutrową drogę. Ciężko się tam biegło. Na 17 kilometrze znowu zaczął się asfalt, lecz zacząłem odczuwać "zmęczenie materiału" i pobolewały Achillesy w obu nogach. Pomimo stałego, od samego początku, wolnego tempa i z ostrożnie stawianym każdym krokiem uczucie dyskomfortu się pogłębiało.
20 km udało mi się pokonać w 1:59:28, a do pełnego dystansu półmaratonu doczłapałem w 2:06:20. Moje Achillesy czułem tego dnia i cały następny dzień, pomimo zimnych okładów.

Podsumowując: najlepiej czuję się na dystansie 5 km, całkiem nieźle znoszę 10 km. Przez ostatnie pół roku treningowo 4 razy przebiegłem 15 km i tu już musiałem od początku pilnować tempa, by nie biec za szybko i dotrwać do końca. Dzięki temu zawsze docierałem do celu bezboleśnie w czasie poniżej 1:30.
Jednak 21 km moje nogi odchorowywały przez 2 dni, a przecież bieganie ma być przyjemnością oraz nas wzmacniać, a nie katować. Poprawiać ciało i umysł, a nie rujnować nasze zdrowie.


Ostatnio czytałem o ludziach biegających po 40-50 maratonów rocznie i na dystansach ultra, są to niejednokrotnie ludzie w wieku 60+ którzy uczynili z tego swoje pasje i cel życia, a te imprezy traktują jako spotkania towarzyskie nie mające nic wspólnego z rywalizacją.
Pewnie każdy ma swój bezpieczny dystans. Dla mnie jest to 10 km, no może do 15 tyle, że muszę już truchtać a nie biec, Natomiast innym sprawiają frajdę mordercze, górskie dystanse powyżej 100 km.
        Czy ten kto 5 km truchta przez 50 min, jest gorszym biegaczem od tego, który w każdy tydzień przebiega maraton? Biorąc pod uwagę wiele aspektów, szkoda mi kasy i czasu na długie masówki. Każdy ma swój własny szczyt do zdobycia i najgorsze co można sobie zafundować, to wieczne porównywanie swoich wyników i dystansów biegowych do tych, którzy wydają nam się być lepszymi. Do połówki podejdę jeszcze raz za miesiąc, ale jeśli moje nogi zareagują źle, to będę sobie biegał swoje piątki, dyszki i piętnastki  :-)

Grażyna: 
Tak... każdy ma swój szczyt, nie ważne w jakiej dziedzinie życia.
Nie może być samych dyrektorów, bo kto będzie "brudną" robotę odwalał :-) i wszyscy na metę pierwsi wbiec też nie mogą, ktoś musi zamykać stawkę ;-P
Ale wiem do czego dążysz, więc i ja na bieganiu się skupię.
Gdy zaczyna się przygodę z bieganiem, marzy się o tym, żeby np wytrzymać w truchcie 5 km (ja dochodziłam do tego 10 tygodni!). Potem zaczynają się kolejne marzenia, cele i próba ich realizacji.
Poległam po roku. Miałam wszystko, zabrakło pokory.
I właśnie wtedy, gdy jeszcze za wszelką cenę próbowałam dorównać "tym lepszym", gdy jeszcze z całej siły nienawidziłam siebie za niemoc własnego ciała, zaczęło do mnie docierać, że tak naprawdę zostaję sama i że w biegu jest się bardzo osamotnionym.
Słynna "samotność długodystansowca" - jakże często to zwyczajna ucieczka przed samym sobą...
Teraz jestem długodystansowcem w dziedzinie leczenia własnych stóp :-/
Moje marzenie zawróciło do punktu wyjścia: "przebiec 5 km" i jak echo dochodzą do niego 3 słowa BEZ BÓLU NÓG! Wiem, że gdy to się stanie to sięgnę po jeszcze, ale nie wiem czy odważę się na kolejny maraton lub choćby półmaraton.


Po pogodzeniu się z sytuacją, zaczęłam odnajdywać siebie na nowo i nie obwiniać się za całe zło tego świata :-)
Bo oprócz biegania potrafię robić tysiące innych rzeczy o których zupełnie zapomniałam :-)
Kończąc odpowiadam Kochanie na Twoje pytanie: NIE! nikt nie jest gorszy. Ani Ty, ani ja, ani NIKT. I zawsze myślałam, że sport ludzi łączy, ale i w tym widzę sporą dawką nieprawdziwości, zazdrości, zawiści i tak jak napisała Aga "nikt nie może mieć lepiej (czyt. być lepszym) ode mnie", bo wtedy zaczyna się nie fajna atmosfera.
Mój sport ma być dla mnie i to ja mam się nim cieszyć! :-D Poklask ani krytyka mi nie potrzebne!
A na razie drepczę z kijkami 7-13 km, całkiem nieźle mi to idzie ;-) i NA PEWNO nie czuję się gorsza od ultramaratończyków, triatlonistów i innych zdobywających Everest a nie tylko K-2! ;-P


Grażyna i Jacek


Szlakiem Mazurskich Legend - " Wilhelmina i jej diabelskie ziele" (23)

Zostawiając za sobą "Ślad Diabelskiej Łapy", jadąc dalej wyjeżdżamy na asfalt, skręcając w lewo. Po kilku kilometrach, nad jeziorem Żabinki miała być "Jaśkowa Droga" ale, że nie ma tam po niej śladu, co opisałem już wcześniej, jedziemy asfaltem, aż do Kruklanek.
Droga co prawda skręca w las w prawo, ale lepiej tamtędy nie jechać, nadrobilibyśmy tylko około 10 km trudną, leśną drogą, wyjechalismy w Kruklankach, a do rzeźby musielismy się kilometr cofnąć. No chyba, że mamy ochotę na dłuższą wycieczkę :-)


       "Wilhelmina siedząc przy palenisku pieca i rozgrzebując patykiem czarne węgle, nie dostrzegła drewnianej skrzyni, w której wynoszono jej ojca. W jakiś czas potem, w podobnej skrzyni, wyniesiono matkę. I również nie wiele rozumiała z tego, co się wokół dzieje, chyba tylko to, że zabrakło ciepłej ręki, która podtykała pokruszony chleb do ust i dawała zapić pachnącą lipowym kwiatem wodą.
       Brak ciepłej dłoni i okruszek poznała wkrótce. Najpierw był donośny, żałosny płacz, potem strach i krzyk "mamo". Kobiety, które kazały nazywać się ciotkami, ułożyły w kącie izby garść słomy, przykryły wyleniałym kożuchem i postawiły miskę z kaszą.
       Kiedy snopek słomy zrobił się za krótki, oddano Wilhelminę na służbę do pałacu. Po kilku latach pasania gęsi i rwania lnu, kiedy jej głos z dziecinnego pisku stał się prawdziwym śpiewem, dostała do ręki wrzeciono, z którego wymykały się nici na koszule, fartuchy i kiecki.
       Oto pewnego dnia, gdy folwarcznym dziewczynom furczały w rękach wrzeciona, do izby zajrzał młody rybak Konrad. Przywiózł on do dworu drobne miętusy, które pani przedkładała nad inne jadło.
Przysiadł Konradek na ławie, rozejrzał po wstydliwie opuszczonych głowach dorodnych prządek i zatrzymał wzrok na jasnowłosej dziewczynie, sprawnie przebierającej przygarść lnu.
       Niedługo potem pan zezwolił na wymoszczenie drabiniastego wozu najświeższym sianem i przykrycie najbarwniejszym klimkiem, aby Konradek mógł godnie zawieźć Wilhelminę do kościoła.Pani dała sute wiano: koszulę, fartuch, spódnicę, wspaniały czepek z kolorowymi koralikami na denku.
Po raz pierwszy Wilhelmina odczuła ciepło ludzkiej życzliwości, toteż nie bacząc na zebranych, rozmazywała na twarzy spływające łzy.
       Domek do którego przywiózł Konrad swą młodą żonę, stał nad Gołdopiwem. Trochę opuszczony, trochę zaniedbany, jak zwykle, gdy zabraknie babskiej ręki, bo od śmierci matki żadna kobieta nie roznieciła ognia pod piecem ani nie wymiotła spod łóżka słomianej sieczki.
Zakrzątnęła się Wilhelmina, zrobiła swoje porządki aż w izbie zajaśniało.
Konrad łowił ryby, sprzedawał ludziom, należną dworowi dolę oddawał regularnie. Swojej umiłowanej przynosił najbardziej srebrzyste, bo w takich gustowała.
Wilhelmina zaś otoczyła chatę zagonami roślin. Wkrótce wśród dorodnego grochu i konopi pojawiły się drobne nożyny dzieci.
Zdawało się, że jasność słonka mało kiedy opuszcza to siedlisko. Nieświadomi ludzkich zmagań w szerokim świecie, zostali zaskoczeni wieścią, że do Kruklanek przybyli tacy, co zabierają chłopów do wojska i wysyłają na wojnę. Kobiety kryły swoich synów i mężów, ale cóż pomoże krycie, gdy wpadają znienacka do chaty i krzyczą, że już, że natychmiast muszą się się z nimi zabierać.
Zabrali też Konrada.
Wilhelminie walił się cały świat, ale przecież są dzieci. Rybaczyć nie umiała, więc co robić?...
A jeżeli zabiją?... O tym lepiej nie myśleć.
Czas upływał, wieści od kruklaneckich chłopów żadnych. Czasami tylko pastor wśród modłów napomykał o wojnach, które hen, daleko, niszczą ludzi i dobytek.
Wieczorami, gdy zmrok legnie na gościńcu, a psy skryją się do bud, wyłaniają się z obejść postacie i kierują za wieś, nad brzeg jeziora, do chaty Wilhelminy. Lekkie stukanie do okienka i z uchylonych drzwi wysuwa się ręka z małym zawiniątkiem. Po chwili na wysuniętą dłoń spada okrągły pieniążek.
Wracający już odważniejsi i weselsi sięgają do zawiniątek. Jedni dziwne sianko wciskają sobie do nosa, inni żują, plują i znów żują, a jeszcze inni nabijają w drewniany kijek, wydłubany w środku, przykładają doń ogień i wciągają kłęby śmierdzącego dymu, aż od kaszlu oczy łzami zachodzą.
Całkiem rozochoceni wracają do swoich chat. A w chatach jazgot:
- Znowu tym diabelskim zielem otumanionyś?...
- Znowu miedziak poszedł na smrodliwą trawę/...
- Kichasz z pół nocki, spać nie dajesz i pieniądz wynosisz na szatańskie siano...
       Ten i ów sięgał już za rzemień, aby babę nauczyć rozumu i posłuszeństwa, ale mazurskie kobiety nie były strachliwe i umiały walczyć o swój kąt, dzieci i chłopa, co go Pan Bóg przydzielił na dolę i niedolę. Nie chciały go oddać nawet śmierdzącemu zielu, od którego głupio się uśmiechał i nie rwał się do roboty.
Toteż zdecydowały się na wojnę ze źródłem zła. Słysząc o Wilhelminie, że po odjeździe Konrada zawarła ciche przymierze z diabłem.
Pozostało naocznie się przekonać o niecnych postępkach kobiety znad jeziora. Niby to w odwiedziny, zaczęły nawiedzać jej ustronną chatę. Bystre oczy wpatrywały się w każdy kąt szukając niezwykłości, łaziły po brzegu jeziora niby dla ochłody nóg, dreptały pomiędzy zagonkami, szperały, szukały i... nic.
Zawiedzione brakiem dowodów konszachtów z diabłem postanowiły całkowicie odizolować się od chaty nad jeziorem i jej mieszkanki.
       A chłopi jak dawniej wykradali się z chat, by zaopatrzyć się w to, co było ich największą przyjemnością. Przestali się kryć ze swoim upojeniem. Nawet nieletnie szczurki sterczały w obłokach dymu i z lubością pociągały zasmarkanymi nosami.
       Pastor dostrzegł dziwną, groźną plagę padłą na kruklaneckich chłopów i zaczął grzmieć z kazalnicy o grzechach namiętności.
Tego nie mógł zdzierżyć nikt, kto szedł prawymi drogami. Pozostawało zniszczyć siedlisko zła, a babę, co z diabłem weszła w spółkę, godnie ukarać.
Ruszył tłum kobiet na chatkę Wilhelminy. Zaopatrzone w kije, kamienie, baty, wtargnęły do chaty i wyciągnęły winowajczynię na podwórze. Lżyły, pluły, okładały kijami, kopały, walczyły z bezbronną tak, jak walczy się z diabłem.
Wilhelmina zbita, cała okrwawiona, nie miała już siły opierać się przemocy.
       Kiedy zmęczone walką baby nabierały oddechu do dalszej rozprawy, u wejścia na ścieżkę do chaty ukazała się postać oberwańca wspartego na dwóch kijach, bez nogi i z głową obwiniętą szmatami.
- O, Jezu, to Konradek! - zgodnie ryknął tłum bab i ruszył w jego stronę, zapominając o dalszych rozliczeniach z Wilhelminą.
- Czy widziałeś Janka?...
- Czy żyje Gustaw?...
- A gdzie Karol? - piszczały jedna za drugą.
Konrad powiódł oczyma po gromadzie kobiet, po czym spojrzał w stronę, gdzie leżała w piachu Wilhelmina i bez jednego słowa pokuśtykał w jej stronę. Odrzucił kije, padł koło leżącej. Odgarniając z twarzy sklejone krwią włosy, usłyszał leciutki szept.
- Miły mój... wróciłeś... wiedziałam... modliłam się. Przetrwałam. pani dała nasion tabaki... Zakaszlała. Stróżka krwi ukazała się w kąciku warg. - Dla nas... dla ciebie i dzieci - poprawiła. - tam, wysoko... pod pułapem izby trzosik na nowe życie... Głowa Wilhelminy opada na bok".


Wilhelmina została zakatowana dlatego, że próbowała przetrwać i wykarmić swoje dzieci do powrotu męża. Być może nie widziała innej możliwości jak sprzedaż tytoniu, uważanego w tamtym czasie za diabelskie ziele. Aczkolwiek może jest diabelskie skoro rujnuje zdrowie tak wielu ludziom do dnia dzisiejszego.
W XIX wieku tytoń został rozpowszechniony niemal na cały świat. Dziś palenie tytoniu stało się nałogiem społecznym, gdyż największe zyski czerpią z tego rządy państw i nie zamierzają z nich rezygnować.
Dzisiejsze statystyki wskazują, że w Polsce liczba uzależnionych z roku na rok, nieznacznie spada, obecnie jest na poziomie 30 - 32% społeczeństwa, w Rosji ponad 50%, najmniejszy odsetek palących jest w Kanadzie, Australii i większości państw afrykańskich bo poniżej 20%.

Jacek

26 września 2014

Szlakiem Mazurskich Legend - "Ślad diabelskiej łapy" (21)

Nie będę opisywać drogi prowadzącej do legendy.
Wiem jak do niej trafić, ale opisywanie dróg, dróżek i leśnych zakamarków sobie daruję :-P
Uwielbiam NASZE mazurskie diablątka, są jak mężczyźni: chcą rządzić, udają twardych a tak naprawdę to duże dzieci, takie "sierściuchy" :-D
Zresztą, kolejna legenda jest tego przykładem... ;-)


"Lipka z Jakunówki należał do tych, którzy nie narzekali na biedę.
Zboże każdego roku kłaniało się pełnymi kłosami, bydełko wypasione na karmie leśnej, a świnie, które wyganiał jesienią w dębowy las na żołędzie, zabierał utuczone gdy sypnął pierwszy śnieg.
We wsi zaczęto snuć przypuszczenia o działaniu dziwnych tajemniczych mocy.
     A Lipka z roku na rok powiększał swe bogactwo. Nawet pobudował osobne pomieszczenia dla bydełka.
Rosła nieufność i lęk.
Na czas sianokosów było już mniej chętnych do pomocy, mimo iż Lipka był hojny, uprzejmy i jadła dobrego nie żałował. Kiedyś nawet wysłał parobka z furą zboża, słomy, dzbankiem miodu i kobiałką sera do Sikorowej, co niedawno owdowiała i została sama z gromadką dzieci.
Oczywiście dla ludzi stało się jasne, że układy Lipki z diabłem to nie tylko jego sprawa, ale chce pozyskać również innych.
     Co odważniejsi podchodzili wieczorami, w porze udoju, aby podpatrzeć, czy Złe nie ssie którejś krowy, bo wiadomo, że tylko w ten sposób nasyca swój głód.
     Do Lipki docierały różne wiadomości, ale ta wywołała u chłopa wściekłość.
- Pokażę im, kim jestem. Nasycę ciekawość. Szukają złych mocy? Będą je mieli. Pragną ujrzeć diabła? Zobaczą - wykrzykiwał, biegając po obejściu.
A potem przez wiele wieczorów płomyk świecy jaśniał w oknie chaty.
     Lipka zmęczony ale ożywiony myślami, zaprosił chłopów z Jakunówki za kępę sosnowego lasu, w pobliże dużego głazu. Uprzedził, że odbędzie się ważne spotkanie, a ich prosi na świadków.
     Nastała umówiona niedziela. Pomimo obaw, chłopi dotarli na znane im miejsce. Koło kamienia stał już Lipka. Wyjął z kieszeni talię kart i począł tasować. Tasowanie wydawało taki zgrzyt i trzask, że niektórym zjeżyły się włosy.
W tym samym czasie zza sosen kocimi ruchami, bezszelestnie, do kamienia zbliżała się czarna postać.
Zamarli na widok diabła. Zdrętwieli. Był to najprawdziwszy szatan z czerwonymi rogami, językiem wysuniętym na brodę, o łapach z zakrzywionymi pazurami i długim, czarnym ogonem. Byli pewni, że miał kopyta, ale trawa je kryła, więc głowy by nie dali.
     Lipka i diabeł stanęli naprzeciw siebie, bez słowa przysiedli przy kamieniu i rozpoczęli grę. Karty z trzaskiem padały na płaski kamień, podnosili je, to znów rzucali. Diabeł był wyraźnie zły, spluwał na boki śliną. Widać było, że przegrywa. A gdy odgłos kościelnych dzwonów dobiegł uszu zebranych, zerwał się diabeł, trzepnął kartami w twarz Lipki i trzasnął potężną dłonią w głaz, na którym grali. Posypały się skry, a na powierzchni kamienia, jak w miękkiej glinie, zebrani dostrzegli odbicie szatańskiej łapy.
     Lipka był bohaterem, skończył z diabelskim przymierzem, był znowu jednym z nich.
W porze żniw cała wieś ruszyła z sierpami na pole Lipki. Pomoc była potrzebna, a gdy niedostatek i głód zaglądnie na przednówku, do kogo zwrócić się z prośbą o pomoc?
     Tylko głupi Michałek, co łaził po wiosce i gadał do siebie, stwierdził:
- Ja tak patrzyłem i patrzyłem na czorta, że jakby znajomy. Toć u niego nie było zęba na przodzie, zupełnie jak u parobka...
     Silny kuksaniec pod żebro przekonał Michałka, że w tej sprawie nie ma nic do gadania."

I jak tu nie kochać płci brzydkiej!!! :-D
Kiedyś, gdy coś komuś się udawało, wierzono, że maczają w tym swe paluchy siły nieczyste.
Dziś, każdy bogacz NA PEWNO kradnie... :-)
Bo tak trudno uwierzyć w ciężką, uczciwą pracę... a Zło wiele ma twarzy przecież! :-P




 Grażyna




23 września 2014

Szlakiem Mazurskich Legend - "Wyspa pożeracza serc" (20)

Kontynuując naszą podróż po Mazurskich Legendach, nadal trzymamy się wyznaczonej ścieżki aż do asfaltu i tam skręcamy w prawo. Po kilku minutach jazdy asfaltem po lewej stronie zauważymy rzeźbę postaci trzymającej przed sobą serce.


"Jakunówka przeżywała kolejny pogrzeb. Ostatnimi czasy było ich zbyt wiele, by długo i boleśnie żegnać odchodzących. Spieszono się z pochówkami. Ścieżkę za trumną i orszakiem skrzętnie wysypywano grochem, aby strach przed poranieniem stóp zniechęcił duszę przed powrotem. Ludzie mają zbyt wiele kłopotów na ziemskim padole, ze strony duchów pragną jedynie spokoju.
Tymczasem ostatni pochówek wywołał przerażenie. Obok przygotowanego dołu zionął piaskową czeluścią grób dziadka Michała, co go niedawno grzebano. Zostało tylko wieko trumny oparte o powalony krzyż i dno częściowo przysypane piaskiem. Ciała nieboszczyka ani śladu.
Sparaliżowani lękiem żałobnicy przysypali ziemią kolejne zwłoki i lękliwie oglądając się za siebie, spiesznie ruszyli w stronę wsi. Domysłom nie było końca. Ostatecznie jednak pogodzono się z tym, że zacny i pracowity Michał w młodości dużo jeździł po świecie, był nawet w Królewcu, więc kto wie, z kim miewał konszachty, komu zaprzedał duszę, a komu ciało...
Po kilku dniach znowu pogrzeb. Tajemna choroba nie opuszczała wsi mimo zaklęć i palenia ofiarnych świec. I znów, jak poprzednio, na leśnym cmentarzu groby zbezczeszczone, trumny na wierzchu, ciała zniknęły.
Wdowa po rybaku Krupku, która z synem Johankiem wzięła się za rybaczenie na Krzywej Kucie, zauważyła światło migoczące na wyspie. Nie podpływała tam nigdy, nawet za życia męża, bo nocami dolatywały stamtąd jakieś pogwizdywania, jęki, piski. A teraz pojawiły się dziwne światełka. Wkrótce cała wieś wiedziała, że wyspa ma tajemniczych mieszkańców.
Jeziorko oddziela od cmentarza zaledwie wąski pas drogi. Czyżby więc diabeł zamieszkał na wyspie i przychodził na cmentarz wyprawiać szatańskie figle? I dlaczego to na Jakunówkę padła ta hańba i zgroza? Czym sobie zasłużyli?
              Nie, to nie diabeł. Szelankowa z Przerwanek, z domu co stoi nad życiodajnym źródłem, dokładnie wiedziała, że to potwór - diabelski kumoter. Taki zwykły, podobny do człowieka, ale nie człowiek. Zawistny i okrutny. Pozazdrościł Bogu wiedzy i nieśmiertelności. Sam chciał zdobyć boską mądrość i okryć się chwałą. Otóż trzeba zjeść dwanaście zimnych serc ludzkich. Rozpalą one, rozgrzeją, wypełnią mózg ogniem. Rozświetlą, co było ciemne, a śmiertelnemu ciału dadzą trwałość skały i radość wiecznego życia.
Tak, Szelankowa znała tajemnice potworów. Wszak jej matka i babka były znanymi w okolicy szeptuchami*.
Niektórzy podejrzewali, że są w zmowie z nieczystymi siłami, ale było to nieprawdą. One tylko widziały lepiej i dalej niż inni, a skoro dostrzegały rzeczy niewidzialne dla prostego człowieka, to znaczy, że nie obce im były obyczaje tajemnych mocy.
            Potwór z nastaniem nocy przeprawiał się na brzeg, wykopywał świeże ludzkie zwłoki i przewoził do swojej kryjówki. W świetle płonącego ogniska rozcinał piersi, dobywał serce. Czuł dygotanie całego ciała, szum w głowie, ucisk skroni. Każde z zastygłych ludzkich serc paliło dłonie, paliło usta.
Pewność, że to nie diabeł, a tylko jego kamrat, podniosła na duchu mieszkańców Jakunówki. To znaczy, że można stanąć do walki. A odważnych we wsi nie brakowało. Najodważniejszym był jednak Marcin Konopka. Hardy, do bitki pierwszy, do pracy nie ostatni.
Kiedy wieś przynaglała, że najwyższy czas uwolnić się od złych mocy, Marcin zastanawiał się nad wyborem oręża. Odrzucił myśl o walce kijem, siekierą, kosą. To dobre dla zbójców i złodziei koni. On będzie walczył jak chłop, z honorem, więc na spotkanie z Potworem ruszył z widłami.
Los zrządził, że w tym miesiącu szykowano się do dwunastego pogrzebu. Konopka kończył ostrzenie wideł. Gdy nastał wybrany dzień, wieś odprowadziła Marcina za ostatnie chaty Jakunówki...
Na niebo weszła szeroka tarcza księżyca. Nocne szczekanie psów we wsi oddalało się.
Na drodze przemknął cień i zniknął wśród sosen na wzgórzu. Przylgnął Marcin do pnia i zamarł w oczekiwaniu. Po jakimś czasie ten sam cień, ciągnący coś ciężkiego za sobą, przesunął się w stronę jeziora. Zachlupotała woda pod uderzeniem wiosła. Marcin bezszelestnie podążył do łodzi. Z jego wiosła nie spadła nawet kropla. Tylko bzykanie komarów mąciło ciszę letniej nocy.
Tymczasem na wyspie zaiskrzyło się ognisko, a w jego świetle dostrzegł Marcin Potwora. Wydał mu się jakąś chuderlawą, nędzną, stworą.
-Tym groźniejszy - myślał - Duch większy, potężniejsza siła, jak u jadowitej gadziny.
Zachybotała się łódź, Marcin wyskoczył, dał parę susów wprost na ognisko. Dopadł Potwora zgiętego nad swoja ofiarą. Lśniące ostrza wideł wbił w plecy.
Padające ciało wydało jęk: "Jezus..."
Przerażony Marcin odskoczył, widły wypadły mu z rąk. Nie oglądając się za siebie, pognał w kierunku łodzi. Potem biegł w kierunku wsi, do ludzi.
A ludzie zbici w gromadę czekali nasłuchując odgłosów jeziora.
- Już nie ma Potwora - wyszeptał Marcin, i ani słowa więcej. Zawiedzeni, pozbawieni opisu walki i godnego zwycięstwa, powoli rozeszli się do chat.
Może jutro coś powie? - dociekano - A może..., może Marcina zauroczyło? Lepiej nie pytać. Najważniejsze, że potwora nie ma.
          Wykrzywiona bólem twarz uniosła w górę zasnute mgłą oczy skierowane w niebo. Z kącika ust spływała smuga krwi i barwiła łodygi traw.
- Wybacz mistrzu - bezgłośnie szeptały sine wargi. -Wybacz, wielki Christofie Bitnerze moją pychę, brak wiary, samowolę. Brak pokory i zwątpienie zapędziły mnie aż tu, na wyspę, na przeklętą wyspę...
Chylę się przed wami mężowie, następcy Hipokratesa, Calena, Albertusa Magnusa... Czy odkupię swą winę cierpieniem i zasłużoną śmiercią?
Atak kaszlu przerwał niesłyszalny potok słów. Palący ból rozlał się po całym ciele, ugrzązł w palcach dłoni ściskających źdźbła ziela. Oczy przestały dostrzegać czerwone węgle ognika. Zasłonił je mrok nocy, wiecznej nocy.
          Przez wiele dni i tygodni Krupkowa obserwowała duże stado kruków i wron krążących nad wyspą. Tylko Marcin milczał.
Wyspa na jeziorze Krzywa Kuta do dziś nosi nazwę Pożeracza Serc, co niektórym turystom różnie się kojarzy..."


Zastanawialiśmy nad sensem tej opowieści. Każdy może wyciągać swoje wnioski. Mi się wydaje, że jest po przykład "samokształcenia się" młodych lekarzy w tamtym okresie. Dostęp do pomocy naukowych, był ograniczony. Aby poznać anatomię, szukano źródeł wiedzy na własną rękę, różnymi sposobami, niekoniecznie zgodnymi z prawem i społecznym przyzwoleniem.

*Szeptuchy na tym terenie żyły jeszcze do niedawna, nazwa pochodzi z języka ukraińskiego, wśród ludności mazurskiej, były to zamawiaczki. Swoją moc, często rozległą wiedzę znachorską i ziołoleczniczą, przekazywano z pokolenia na pokolenie, najstarszej kobiecie kolejnego pokolenia. Gdy nie było córki godnej kontynuowania profesji, wnuczce.
Ostatnia o której wiem, żyła w Baniach Mazurskich w rodzinie ukraińskiej i zmarła niedawno. Niestety nie miała komu przekazać swych mocy.

Jacek

21 września 2014

Szlakiem Mazurskich Legend - "Anna Zielarka" (19)

Annę "poznałam" kilka lat wcześniej, gdy po raz pierwszy smakowaliśmy Mazurskich Legend. Pamiętam, że gdy o niej czytaliśmy bardzo się wzruszyłam, a stojąc przy rzeźbie w lesie ,na skraju łąki, oczami wyobraźni widziałam jak zbiera zioła. Ubrana była w długą, lnianą suknię, z wiankiem na głowie, pachnącym ziołami i kwiatami :-) Ot, taka moja kobieca wyobraźnia...
   

     "Annę znali wszyscy mieszkańcy. Przyjeżdżali do niej z odległych Kruklanek, przysyłała po nią można Pani z Brożówki, bo jej syn był ciągle blady i chorujący. - Ratuj, Anno! - często słyszała i Anna ratowała. Zioła zalewała źródlaną wodą z krynicy w Przerwankach, moczyła nogi chłopca, nacierała ciało sokiem z jagód, wlewała mu w usta płyn o zapachu łąki i smaku trzmielowego miodu. Pęczki macierzanki i kurdybanu wkładała pod puchowe poduszki.
Po wielu dniach czuwania oznajmiła Pani, że po długim śnie syn jej zbudzi się zdrowy.
     Annie zdrowie zawdzięczał także stary Andruch z Żabinki, którego ciało pokryte było ropiejącymi ranami. I Jankowska również, której od lat w piersiach świstało, a po Aninych ziołach i okładach poczuła taką lekkość, że pierwsza przy żniwach stała.
     Tylko pan z Przytuł wrogo patrzył na poczynania Zielarki, bo do niego należały wszystkie łąki i lasy. Nawet chata Anny była jego własnością. I Anna też.
    - Ciemnota, zabobon, czarownica - mawiał. - Czas z tym skończyć - krzyczał - Wstyd przynosi.
Zaś medyk z Królewca uważał, że na ziemiach pana z Przytuł czarownice uprawiają swoją magię.
     Na rozkaz pana, parobkowie z ekonomem na czele ruszyli do chaty Anny.
Poczęli zrywać umocowane do belek sufitu miotełki ziół, wylewać jagodowe soki, wysypywać z woreczków różne nasiona, kruszyć wiotkie, suszone gałązki. Milcząc wdeptywali w glinianą polebę cały dobytek Zielarki. Podeptali jej nieprzespane noce i poranki, jej zziębnięte nogi, którymi przemierzała łąki w poszukiwaniu ziela, jej podrapane dłonie, mocujące się z cierniami ozdrowieńczych krzewów.
W jednej chwili runęła cała mądrość Anny, przekazana jej przez matkę, babkę, prababkę.
Ufność do ludzi wdeptał w polebę sam ekonom, zawzięcie rozcierając drewnianym chodakiem ostatnią miotełką rumianku.
     - A Ty czarami zajmować się już nie będziesz - cedził słowa - i po pańskich łąkach też łazić nie będziesz. Ciemnota!
     - Strącasz rosę z traw i zacierasz tropy zwierzyny, na którą pan poluje - krzyczał parobek.
Mijały miesiące. Do drzwi Anny zbliżali się jeszcze Ci, którzy nie wierzyli, że jej ciepła ręka nie ma prawa spocząć na obolałym miejscu chorego.
     Tymczasem po okolicy rozeszła się wieść, że pan zaniemógł. Ściągano różnych medyków, ale żaden nie był w stanie mu pomóc.
Wtedy ktoś z bliskich wspomniał Annę.
     - Sprowadźcie ją do mnie - cichym szeptem prosił pan. - Powiedzcie, że dam jej pół majątku, tylko niech ratuje...
Weszła Anna, stanęła u wezgłowia.
     - Anno, ratuj!
     - Panie, twoich łąk już od dawna nie kala moja noga. Twojej rosy na trawie nie strąca kraj mojej odzieży. Smak owoców zna tylko zwierzyna, a zapach ziół nęci tylko motyle. Prawo do nich odebrałeś mi, Panie, tak jak moc uzdrawiania. A twoi ludzie zniszczyli to co najcenniejsze - wiarę, że pomoc bliźniemu może nieść każdy wedle swoich umiejętności, byle tylko chciał dostrzec potrzebujących. Nie zbliżam się do twojego łoża, panie, bo nie mam niczego, co przyniosłoby ci ulgę. Nawet dłonie mam zimne.
     Pan umierał. Zebrani usłyszeli słowa testamentu:
"Annie Zielarce zlecam korzystanie ze wszystkich życiodajnych roślin na całym obszarze majątku."
     Dziś daremnie szukać śladów stóp Anny, tak jak śladów jej chaty, ale Anna tu pozostała.
Spotkać ją można na śródleśnych łąkach, tam gdzie mgły trzymają się do wzejścia słońca."


I cóż tu komentować albo podsumowywać skoro wszystko jest jasne...
Głupota ludzka nie zna granic! Nawet dziś mało elastyczne umysły wierzą tylko w to, co da się naukowo wyjaśnić, a co dopiero w tamtych czasach...
Od zawsze wiadomo, że legendy zawierają ziarno prawdy, a Ci którzy leczyli ziołami byli uważani za szarlatanów i innych dziwaków. Wierzę, że Anna to postać prawdziwa, a moje wewnętrzne oko co i rusz podsuwa mi obrazy jak przechadza się po rozgrzanej, pachnącej łące, witana przez ptaki i motyle, zbierająca wonne zioła :-)
Anna Zielarka to osoba prosta, biedna, nie posiadająca niczego, oprócz wiary, że może pomagać chorym i potrzebującym. Pomagała ambitnie dopóki nie pozbawiono jej narzędzi do udzielania pomocy...  W podziękowaniu zamiast marchewki, dostała kij.

Idąc tropem trochę medycznym, następna legenda ("Wyspa pożeracza serc") pokazuje, jak to chore ambicje potrafią doprowadzić do tragedii.

Grażyna

18 września 2014

Szlakiem Mazurskich Legend - "Książę Kut" (18)

Jacek:
Po  wakacyjnych podróżach czas wrócić do odłożonych na półkę Mazurskich legend :-)
Kolejną jest "Książę Kut":
     "We wsi i okolicy, Janka i jego starego ojca nazywano smoluchami, chociaż oni zamieniali tylko bursztynową "krew" sosnowych karczy w czarną, lepką smołę, po którą przyjeżdżali kupcy z bardzo daleka.
Kapoty ich od zawsze nasączone były wonią żywicy i wiatru, a czarne smugi na twarzy i rękach to bordowe deszcze co spadają z igieł drzew.
Któż jednak dogodzi ludziom, tym ze wzgórz i dolin, co kryją głowy pod słomkowymi kapeluszami, a białe letnie koszule skrywające chude piersi i żylaste ręce, wystawiają na słońce, aby jeszcze bardziej wybielały. Toteż ani Janek ani jego ojciec Paweł nie szukali przyjaźni we wsi.
     Jankowi praca jakoś nie wychodziła, ani sprawnie ani dobrze. Żył we własnym świecie, a świat widział "innymi" oczami. Ich mała, sczerniała ze starości drewniana chata wydawała się pałacem z mnóstwem świec, lustrami i barwnymi szybkami w oknach. Stary Paweł przygadywał Jankowi, że do żadnej roboty się nie garnie tylko swoje zwidy leluje. Tylko czy ojciec znał świat Janka, czy widział te wszystkie cudowności, które Janek ogląda gdy jest sam?
Przyszła jesień, Jankowe księstwo zmieniło barwę. Ojciec przyniósł papier. Każdy papier w tym domu niósł grozę. Tym razem zawierał smutek rozstania syna z ojcem i księcia z księstwem. Janka wzywali do wojska.
Mijały miesiące i lata. Były tęsknoty za ojcem, lasem i jeziorem, które to, rozmyślania i tęsknoty, zastąpiły żołnierskie sny.
     Za Margrabowem była duża, zamożna i rozśpiewana wieś. Wieczorne śpiewy ciągnęły Janka do domu Zofki. Janek zapragnął Zofkę przenieść do "swojego pałacu" i szczęście za nim chodziło bo Zofka uśmiechów nie żałowała, ojcowie dali błogosławieństwo i książę wiózł śliczną panią na swoje włości.
Przed progiem powitał młodych stary Paweł. Zdziwiło go, że zamiast "pochwalonego" dostrzegł w oczach synówki przerażenie. Łkanie wstrząsało ramionami Zofki, nie śmiała przestąpić progu.
Czas mijał, pory roku następowały szybciej niż zwykle.
W któryś mroczny, deszczowy dzień Zofka zapukała do drzwi plebanii.
- Ojcze, ja z prośbą - wyszeptała. - Chcę wieści wysłać do matuli i ojczulka, którzy tyle lat na nie czekają. Kiedyś pisać umiałam, dziś odwykłam - usprawiedliwiała się.
Długo Zofka snuła słowa, myśli i swoje szczęście, aż zmęczony pisaniem pastor odłożył pióro.
- A może zażyczysz córko odwiedzin ojców? - zapytał.
- Nie, nigdy, przenigdy! - krzyknęła spłoszona. - progu naszego domu nikt nie ma prawa przekroczyć. Gwardia nie przepuści. Służbie Janek przykazał pilnowania. To daremne ojcze - dodała ciszej. - Tu inny świat.
- Inny świat - w zamyśleniu powtórzył pastor. - Jankowe księstwo stało się również Twoim. A ojcom i obcym ludziom nic do tego. Nie zrozumieją - dodał opuszczając nisko głowę.
Za oddalającą się Zofką popłynęło pastorowe życzenie: "Boże, chroń ich przed ludzkim złem, bo od natury mają bogactwa aż nadto...", ale Zofka słów tych nie słyszała."


Grażyna:
Siła wyobraźni i wiary jest potężna. Z myszy można "zrobić" służki, ze starej chaty pałac, z drzew rycerzy... Żona Janka dała się jej ponieść tak bardzo, że nie opuściła męża i sama zaczęła wierzyć w to co on... a może z miłości udawała, że wierzy?
Wpływ osób trzecich na nasze życie może być zbawienny, ale również może być bardzo niebezpieczny i wyniszczający. Trzeba szukać złotego środka we wszystkim i ZAWSZE pozostawać sobą.


Grażyna i Jacek

16 września 2014

Wąchajmy się!

Jacek:
Nos człowieka wyczuwa zagrożenie ale i partnera seksualnego, przywołuje wspomnienia o których już zapomnieliśmy, wyzwala emocje. Jest jednym z najważniejszych zmysłów.
Udało mi się trafić na informację, że amerykańscy uczeni Andreas Keller i Lesile Vosshall z Rockefeller University w Nowym Jorku obliczyli, iż człowiek potrafi rozróżnić i zapamiętać bilion zapachów. W jaki sposób można to stwierdzić nie wiem, w każdym razie informacja ta została opublikowana w "Science", jednym z najbardziej prestiżowych czasopism na świecie, więc trzeba wierzyć, że jest prawdziwa. Obalili tym samym obowiązującą przez 100 lat hipotezę, że rozróżniamy tylko 10 tyś. zapachów.
Węch ostrzega nas przed niebezpieczeństwem (zapach spalenizny, dymu, gazu zepsutego jedzenia), dostarcza cennych informacji o otaczającym nas świecie (inaczej pachnie las sosnowy, a inaczej łąka) a nawet ułatwia znalezienie idealnego, z punktu widzenia biologii, partnera.
Największe regeneracyjne i rozpoznawcze możliwości mają komórki węchowe u młodych ludzi, potrafią one wywąchać najwięcej. Na podstawie zapachu jaki wydziela dana osoba, mogą nawet określić w jakim jest ona wieku, co wykazał 2 lata temu dr Johan Lundstrom z Monell Chemical Senses Center w Pensylwanii.


Pan Doktor zaprosił do badania ochotników w różnym wieku, których podzielił na 3 grupy po kilkanaście osób w każdej. W pierwszej byli ludzie młodzi 20 - 30 letni, w drugiej 45 - 55 lat natomiast w trzeciej starsze, powyżej 75 lat. Każdy uczestnik eksperymentu miał przespać kolejnych 5 nocy w jednym podkoszulku. Po czym naukowcy wycieli fragment tkaniny z okolicy pach wydzielający najintensywniejszy zapach.
Przygotowane zestawy zapachowe dali do wąchania nowej grupie uczestników w wieku 20 - 30 lat, mieli oni wskazać próbki pochodzące od najstarszych i najmłodszych uczestników eksperymentu. Okazało się, że wszyscy wywiązali się z zadania bezbłędnie.
Dlaczego zatem nie używamy nosa tak efektywnie, jak pozwala na to nasz organizm? Bo nasi przodkowie uznali, że więcej informacji o otaczającym nas świecie dostarczy nam wzrok i słuch, i te dwa zmysły należy rozwijać. To one pomagały im zdobyć pożywienie czy odnaleźć drogę do domu. Węch przestał nam być tak bardzo potrzebny ale jego możliwości pozostały. Wciąż możemy z nich korzystać, musimy tylko trochę poćwiczyć. Dr Jessica Porter z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Brekley, poprosiła 32 studentów, by zasłonili oczy, a w uszy włożyli stopery, i kierując się węchem, próbowali odnaleźć przedmioty o różnym zapachu. Na początku młodzi ludzie nie radzili sobie z zadaniem lecz po kilku dniach prób zaczynali odnajdywać ukryte przedmioty.

Węch ułatwiłby także znalezienie partnera seksualnego.


W dolnej części nosa znajduje się bowiem narząd lemieszowo-nosowy, zwany też narządem  Jakobsona, który odbiera i analizuje feromony, czyli cząsteczki związków chemicznych wysyłane przez przedstawicieli przeciwnej płci. Narząd Jacobsona potrafi wyczuć tzw. układ zgodności tkankowej (HLA), który podobnie jak linie papilarne na palcach, pozwala bezbłędnie odróżnić jedną osobę od drugiej.  Za odpowiedniego partnera uzna osobę, która ma możliwie jak najbardziej odmienny układ zgodności tkankowej, by ich potomstwo było silne i zdrowe. Jeżeli kobieta i mężczyzna mają nieodpowiednie dla siebie HLA, to istnieje ryzyko, że para nie doczeka się potomstwa, bądź potomstwo to będzie chore, pozbawione odporności lub z wadami fizycznymi albo psychicznymi.

Niestety, w "dążeniu do doskonałości" zapominamy o tym co dała natura, a w poszukiwaniu idealnego partnera kierujemy się innymi zmysłami. Kobieta nakłada na twarz "barwy godowe", do tego wyperfumowana, zagłusza swój naturalny zapach uniemożliwiając w ten sposób, by ten jej idealny partner mógł ją wywąchać. To samo dotyczy też panów, poprzez wody kolońskie i dezodoranty, jego wybranka nie wyczuje najlepszych dla niej feromonów. Przez to zdarzają się pomyłki, związki skazane od początku na niepowodzenie lub nie będące w stanie wydać na świat zdrowego potomka, co by nie stanowiło problemu z innym partnerem.
Dlatego tak jest, że jedną osobę możemy mijać codziennie, może być najpiękniejsza na świecie i mieć typ urody jaki nam się najbardziej podoba, ale może być ona jedynie koleżanką bo nie czujemy nic więcej. Natomiast kiedy znajdziemy się w pobliżu innej, nawet mniej urodziwej to dzieje się z nami coś dziwnego. My jeszcze nie rozumiemy co się dzieje, ale nasz mózg już wie. Nos przekazał mu informacje, że to jest ta jedyna o odpowiednim genotypie.
Nawet jak jesteśmy w stałym, długoletnim związku, bo kiedyś nie rozpoznaliśmy młodzieńczego zauroczenia, a później tak wypadało, jest jak jest, jakoś przyzwyczailiśmy się i nagle pojawia się w naszym otoczeniu osoba, która przewraca nasze życie do góry nogami, nasz partner przestaje się dla nas liczyć, bo jesteśmy pewni, że to ta nasza jedyna.
Zdarzają się przypadki, jaki opowiedział mi mój kolega, że poznał kobietę "idealną" lecz jak się okazało idealna była tylko do rana. Jak zmyła z siebie "barwy godowe" i "sztuczny zapach", czar prysł i tylko czekał by jak najszybciej, "po angielsku", opuścić jej mieszkanie.


Może więc zadbajmy o zapach w takim stanie jaki dała nam natura, zaprzestańmy używać tego co maskuje naturalne piękno i utrudnia nam trafienie na idealnie dopasowaną połówkę :-)

Grażyna:
Ja tam naukowcem nie jestem i nawet nie wiem czy zawsze rozumiem te naukowe wywody. Prosty ze mnie człek, mój nos jeszcze prostszy i albo mu coś pachnie albo śmierdzi i tyle ;-P Pewnie, że raz są to bardziej albo mniej intensywne smrody czy aromaty, o feromonach też słyszałam wieki temu i być może mamy zdolność odróżniania i zapamiętywania biliona zapachów (ło matko! jak to zapamiętać???), ale na pewno jestem zwolenniczką subtelnych, delikatnych zapachów, takich naturalnych jak natura. Bardzo nie lubię ciężkich perfum, szczególnie latem. Nie lubię też smrodu potu i choć należę do typu szopa-pracza (siebie piorę najczęściej :-P) to pod tym względem mam bardzo wyczulony nos. Męskie, sztywne skarpetki wyczuję nawet w butach, ble :-/
Być może z doborem partnera po zapachu coś jest, bo gdy my się poznaliśmy na imprezie (byłam z koleżanką), to wizualnie właśnie koleżanka Ci się spodobała, ale to tylko dlatego, że było ciemno i stała daleko ;-P Przecież umówiłeś się ze mną, a nie z nią :-D
A ostatnio wtuliłeś nos w moją szyję i powiedziałeś: "tak ładnie pachniesz... żadnymi COTY-ami ani innymi psami" haha :-D i cóż mogę powiedzieć... :-*
Dbajmy o naszą cielesną naturalność, przecież nawet lekarz czując innych zapach (nie zakłócony sztucznymi zapachami) jest w stanie stwierdzić, że dzieje się coś niedobrego w naszym organizmie, a perfumy i inne mocno aromatyzowane kosmetyki to zaburzają.  Hmmm... sama sobie udowadniam, że wrażliwość nosa na zapachy jest jednak ogromna :-) i nie potrzebne mi do tego naukowe dowody.
Aczkolwiek cieszę się kochanie, że temat wpadł Ci w łapki ;-)

Grażyna i Jacek



11 września 2014

Życie, to są chwile...

Miałam wiele pomysłów na wpisy, ale Jacek ma rację, jak się pomysła nie zapisze na gorąco (albo choć w punktach nie wynotuje), to ulatnia się jak złodziej nocą :-/
Nasze wakacje, które w tym roku trwały wyjątkowo długo, dobiegły końca.
Zresztą my cały rok jakby na wakacjach jesteśmy, bo na Mazurach mieszkamy ;-)
Pobyt w 3-Mieście był treściwy pod względem ruchu i imprez ulicznych.

W dniu gdy odbywał się Bieg Piotra i Pawła na plaży stał namiot Akademia Nikona, a że włóczyłam się z aparatem młodzi ludzie zaprosili mnie na darmowy, przyspieszony kurs (raczej lekcją bym to nazwała) nt. fotografii sportowej :-) Poszłam. Razem ze mną był oczywiście Jacek (już po biegu) i młody Kamil, który nam towarzyszył tego dnia :-)
Zajęcia fajne, ale ja potrzebuję indywidualnego nauczania, za bardzo stresuje mnie zadawanie pytań w tłumie... wolałabym na kartce je napisać :-P
W tym samym czasie na plaży trwał mecz siatkówki, można było pstryknąć fotę i wziąć udział w konkursie. Najlepsze zdjęcie tzn autor, wygrywał aparat Nikon. Nie wzięłam udziału, siatkówka to nie moja bajka, nie mogłam się w tym odnaleźć!
Za udział na szkoleniu dostałam świetnie wydaną książkę :-D


Jeszcze nie miałam czasu się nią zająć...

W piątek (2 dni przed wyjazdem) za namową mojej mamy, pojechaliśmy na Starówkę, na piwo.
Przypadkowo okazało się, że jest impreza pod nazwą Wilno w Gdańsku :-)


Bardzo żałowałam, że wcześniej nie obeszłam wszystkich stoisk, bo zanim się zorientowałam co na nich jest, to część już zwinięto :-( a były bardzo interesujące!



Panowie wyglądający jakby czas się nieźle cofnął, z fachem w ręku :-)




Wypalane garnki w piecu... kurcze! jak ja lubię takie klimaty :-D mogłabym stać i przyglądać się godzinami, a gdyby mi pozwolono to i sama chętnie bym coś ociosała, uszyła i wypaliła (w sensie kubeczków i garnuszków oczywiście ;-P)



W te wakacje sporo czasu spędziliśmy po za domem, jakoś tak wyszło.
Były Kaszuby, Toruń, Chełmno, Lubichowo, 3-Miasto, będzie jutro W-wa (przelotem) i Skierniewice z fantastycznymi ludźmi :-D Prawdopodobnie będzie też Jackowy Parkrun w Łodzi gdzie, być może, uda się spotkać ze znajomymi :-) W drodze powrotnej zahaczymy o Ełk i wracamy do domu, żeby wreszcie odpocząć i się nim nacieszyć, bo być może od października...
Nie! Jest DZIŚ, a nie październik! I to DZIŚ jest NAJWAŻNIEJSZE! :-)
Warunki w jakich bywaliśmy były różne, ale fajne jest w nas to, że nie potrzebujemy hoteli pięciogwiazdkowych. Wystarczy nam materac, poduszka i koc... no może 2 poduszki i kołdra jeśli zimno ;-P Jesteśmy w stanie się dostosować, ale jak powszechnie wiadomo w domu i tak najlepiej, choćby był najskromniejszą lepianką!
Nasza psica też się dostosowywała, bo ona z tych elegantek co to za wysokiej trawy nie lubią, a białe ubranko musi być białe, hehe :-) :-) :-)


Nasze drogi są różne, raz gładkie, równe, asfaltowe, innym razem wyboiste, piaskowe, niszczące nam rowery... to jak ścieżki życia :-) Ale zawsze jesteśmy razem, blisko, na wyciągnięcie ręki, nawet jeśli czasami sobie powarczymy na siebie ;-)
No tacy POZYTYWNI MY! :-D



Grażyna

9 września 2014

Między jawą a snem...

Jacek:
W niedzielę wróciliśmy do domu.
Ostatniego dnia przed wyjazdem skorzystałem z Parkrun (u siebie takich możliwości nie mam).
Pomimo, że startowało tylko 182 osoby, od startu przez cały kilometr biegłem w tłumie i ścisku. Dopiero na początku drugiego kilometra udało mi się "przeskoczyć" do przodu i przyłączyć do dwóch panów, z którymi biegłem kolejne 3 kilometry.


Jednym z tych panów był 76 letni "weteran" biegowy, a drugi miał ok 50 lat. Ten młodszy na półmetku spytał na ile biegniemy, starszy stwierdził, że jest mu to obojętne, byle nie wolniej niż 25 min. Wtedy usłyszałem jak ktoś dopingujący krzyknął, że to 12 minuta, więc powiedziałem, że w tej chwili biegniemy na 24 min. Pan w czerwonej koszulce stwierdził, że nie jest w stanie utrzymać takiego tempa i musi odpuścić, ale utrzymał do końca 4 kilometra, kiedy to "weteran" przyśpieszył zostawiając nas w tyle.
Trzymałem się za mim jak tylko mogłem, ale na metę wbiegłem dopiero 43 sekundy za nim, z czasem 23:35. Drugi mój towarzysz biegu wpadł 5 sekund za mną. Myślę. że gdyby nie ci dwaj panowie, nie wykrzesałbym z siebie tyle siły i samozaparcia by pokonać 5 km z takim wynikiem.
Wcześniejszy rekord 24:01 wydawał się szczytem moich możliwości. Doszedłem do wniosku, że nasze przygotowanie fizyczne ma ogromne znaczenie, ale wynik zależy w dużej mierze od warunków i motywacji. Ci panowie  niezaprzeczalnie byli dla mnie ogromną motywacją i dopingiem :-)

Grażyna: 
O moim bieganiu piszę i mówię coraz mniej... 
Od poznańskiego maratonu w 2012 leczę kontuzję (w 1 stopie naderwany achilles, w drugiej zapalenie rozcięgna podeszwowego + ostroga) i nadal wszystko jest w powijakach, pomimo wielu miesięcy różnych zabiegów... 
Ból fizyczny to pestka do tego psychicznego, do rozczarowania jakie czuję, bo to tak jakby dać dziecku lizaka i zabrać zanim zdąży go dobrze rozpakować i się w nim rozsmakować... ;-( 
Zajęłam się "trenowaniem" Jacka. Wyszukuję planów, pilnuję dni treningowych, jeżdżę obok rowerem pilnując tempa, przyspieszeń itp itd... kibicuję na różnych zorganizowanych biegach, latam z aparatem wyłapując jego ciekawe grymasy ;-P 






i inne momenty :-) 



Jego rekordy to w jakimś % i mój wkład...
Co mi to daje? 
Na pewno jakąś satysfakcję z Jackowych postępów (przecież jak większość biegaczy mówił, że biegać nie będzie bo nie lubi ;-p), ale i potworną tęsknotę za moimi ścieżkami biegowymi i zazdrość, że on może, a ja nie... :-( 

Odniosę się do słów Jacka na temat "dopingu" i motywacji w postaci innych biegaczy :-) bo to najlepsze momenty, jakie jest się w stanie przeżyć biegając! 
Bieg w grupie to zupełnie inna zabawa niż bieg w samotności. Emocje związane ze STARTEM, widok biegaczy mówiących o tym samym (jakby ich ktoś nakręcił :-D), śmiech, rozgrzewka i nieznane w postaci trasy biegowej i czasu w jakim się tą trasę pokona, to wszystko powoduje, że jest się jak na haju! :-D 
Adrenalina niesie!!! często powodując "kopanie" życiówek, bo jak na starcie dajesz na maksa, to nie ma możliwości aby dobiec na metę nie tracąc sił. 
Zawsze powtarzam Jackowi: "nie daj się ponieść tłumowi!" i... zawsze robi ten błąd :-) 
Ale to jego bieganie! i tak naprawdę nic mi do jego czasów czy stylu i sposobu biegu, każdy ma swój pomysł na to :-) 
Natomiast ja muszę jeszcze poczekać na swój czas biegowy, bo ciągle wierzę, że taki dostanę... 




("ustrzeleni" na Parkrun 06.09.)
Jacek:
W niedzielę o 5.30 wyruszyliśmy do domku. 
Najpierw na dworzec, by skrócić sobie drogę dojeżdżając do Pasłęka pociągiem.
Dzień już za krótki na ponowne 280 km na rowerach, a po za tym po 3, bardzo aktywnych tygodniach, byliśmy już zbyt zmęczeni.
Z Pasłęka kierowaliśmy się na Ornetę pomimo znaku "zakaz wjazdu" z powodu remontu drogi.
Był objazd, lecz odpuściliśmy nadrabianie kilkudziesięciu kilometrów. Okazało się, że dobrze zrobiliśmy ;-) Droga była już PO remoncie z gładkim, nowym asfaltem, tylko w jednym miejscu około 500 m ruchu naprzemiennego jednym pasem, gdzie właściwie oba pasy były zrobione i przejezdne... Może ktoś zapomniał zdjąć oznakowań po skończonej pracy?
W Ornecie droga była taka sama, super nówka, na Lidzbark Warmiński. Mogliśmy pojechać przez Dobre Miasto, ale jeszcze nie byliśmy w Lidzbarku i zachciało nam się czegoś innego, nowego. Na żadne utrudnienia nie natrafiliśmy, wiec nie rozumiem ludzi zostawiających te zakazujące oznakowania :-/ Czekają aż same rozpadną się ze starości???
Lidzbark nam się podobał, chociaż nie było czasu na zwiedzanie i aparat upchnięty na dnie sakwy...
Z Lidzbarka kierowaliśmy się na Bisztynek. Już kilka km za Lidzbarkiem piękne, gładkie drogi zmieniły się w dziurawy i spękany asfalt. Poczuliśmy się jak u siebie... chociaż była to dopiero połowa drogi.
Przystanki musieliśmy robić co 30-40 km bo psica awanturowała się strasznie (podczas wcześniejszych podróży radziła sobie lepiej).


Jeszcze tylko zakupy w Kętrzynie na kolację i śniadanie i ostatnie 45 km do domu.
Dojechaliśmy po 21 z dystansem 182 km na liczniku, (plan był dojechać na godz. 18.00) ostatnie godziny już w ciemnościach.
To była ostatnia tak długa podróż rowerowa w tym roku. Byliśmy chyba jeszcze bardziej zmęczeni niż po wcześniejszych 280 km.
Postanowiliśmy na tym zakończyć nasz sezon i zmusić organizmy do lenistwa :-D



Grażyna i Jacek

2 września 2014

W Trójmieście...

Jacek:
Nasz pobyt w Trójmieście się wydłuża, postanowiliśmy wykorzystać to jak najaktywniej.
W sobotę 30.08. był kolejny Parkrun i kolejny rekord :) Pomimo zbyt szybkiego startu, to udało mi się prawie cały dystans przebiec szybko. Tylko trzeci kilometr biegłem powyżej 5 minut. Sam nie wiem jak mi się to udało. Czas według organizatorów 24:01.







Aż tak dobrego czasu się nie spodziewałem i nie wiem czy uda mi się jeszcze kiedyś pobiec szybciej. Pomimo tego, iż poprawiłem swój wynik o minutę w porównaniu do poprzedniego Parkrun, to jak wcześniej, byłem na 16 pozycji w swojej grupie wiekowej, a 92 ogólnej :-)

Po południu odpoczywałem przed "dyszką" dnia następnego, natomiast Grażynka poszła oglądać Gdańsk nocą :-)

Niedziela była dniem do którego przygotowywałem się ostatnie 2 miesiące przed wyjazdem.
I Gdański Bieg Piotra i Pawła na 10 km. Miałem złamać 50 minut...
Miałem... popełniłem ten sam błąd co w czerwcowym biegu Szlakiem Krutyni. Wystartowałem za szybko, po pierwszym kilometrze świadomie zmniejszyłem tempo, lecz nie odniosło to już oczekiwanego skutku. Z każdym następnym kilometrem moje tempo spadało. Pierwsze 5 km pokonałem w 25:46 min, pomimo usilnych prób utrzymania takiego samego poziomu w drugiej połowie, nie udało mi się. Przez 3 ostatnie kilometry miałem wrażenie, że nogi stają się coraz cięższe i coraz trudniej było postawić kolejny krok.
Na 200 metrów przed metą usłyszałem za plecami kroki, postanowiłem nie dać się już wyprzedzić i ostatkami sił dotarłem do mety z czasem 53:53 plasując się na 216 pozycji na 503 zawodników. Ścigającym się za moimi plecami dwóm osobom wyprzedzić się nie dałem.


Nie wiem czy udało mi się pobić swój własny rekord na 10 km z czerwca.
Tam dobiegłem z czasem 55:45 tyle, że według mojego Endomondo tamta dyszka miała długość 10 km 550 m, a ta tylko 9 km i 770 m, więc trudno powiedzieć.
Aby zmieścić się w 50 minut muszę jeszcze duuuużo ćwiczyć.

Grażyna:
I co ja biedny żuczek mogę napisać w odniesieniu do takiego wyjadacza tras biegowych... ;-P
Nie słuchał tych bardziej doświadczonych (w domyśle MNIE!) - to ma za swoje! ;-)
Mówiłam: nie daj się ponieść tłumowi!!!
Ale przecież testosteron i plemniki ZAWSZE są mądrzejsze... trzeba się było wykazać.
Gdy ujrzałam Jacka po pierwszych 5 km to nie wiedziałam czy mam się śmiać czy płakać...


Po 8 km wiedziałam, że złamanej pięćdziesiątki nie będzie...
Jacek przebiegł dyszkę i na tym należy zamknąć temat :-)

Organizacja biegu bardzo fajna, koszulki jakościowo całkiem niezłe, w reklamówce na mecie duuuuużo płynów nawadniających ;-P




A ja?
No cóż, spróbowałam swoich sił marszobiegowych na 5 km... szkoda gadać, w nocy nie byłam w stanie stać na nogach :-(

Dzień przed biegiem Piotra i Pawła wybrałam się z młodym Kamilem na Gdańską Starówkę, na Święto Ulicy Mariackiej. Było cudnie!!! :-D

Ulica jest krótka, pełna cudnych kamieniczek. Snuli się po niej "przebierańcy",


opowiadano legendy... :-)


grano rockowo (chyba ;-P)


i poważnie również! (ujęcie o tyle ciekawe, że Pani wygląda jakby siedziała w akwarium :-D



A ulica emanowała swoim cudnym klimatem :-)
Mogłabym tak latać z aparatem do rana, ale to jakościowo nie ten aparat... :-/



... a może nie ten fotograf???? :-o No na bank brakuje mi minimum 2 obiektywów i KONIECZNIE w statyw musimy zainwestować :-)


Wyspę spichrzów pamiętam jako "stertę złomu", a teraz aż miło popatrzeć :-D

Wszystko nocą było jakieś bardziej piękne niż za dnia...



Diabelski Młyn... Kusił bardzo, w szczególności panorama, ale cena biletów nas odsunęła od zamiaru skorzystania z tej przyjemności...


A na Długiej malowanie sprajami - dla mnie majstersztyk :-)





Spacer zakończyliśmy przy wyskakującej wodzie ;-)


i śpiących lwach :-D (były cztery - 2 śpiące i 2 czuwające)



Jacek odpuścił nocne wałęsanie bo nogi oszczędzał, ale ma czego żałować, i tyle!
Nasz czas tutaj dobiega końca.
Mieliśmy wracać do domu już jutro, ale coś ważnego (dla nas i nie tylko dla nas) odwlekło wyjazd do niedzieli. Tzn chciałam już w piątek, ale Jacek chce jeszcze Parkrun-a zaliczyć w sobotę... pewnie ma nadzieję na złamanie 24 min hihi ;-) Oczywiście życzę mu tego z całego serducha :-D

W sumie miałam pisać o czymś zupełnie innym, a zrobiło się "sprawozdawczo" i zdjęciowo, więc zakończę w tym klimacie, bo z aparatem latam nieustannie ;-)





Mamy się całkiem nieźle (nie licząc zmęczenia ;-/) i także nieźle wyglądamy :-P ale pozytywniMY, jak sama nazwa wskazuje są Pozytywni ;) ...



Grażyna i Jacek