31 lipca 2014

Szlakiem Mazurskich Legend - "O kapeluszniku, motkach i myszkach." (12)



"Kościół pustoszał.
Odświętnie ubrana gromadka ludzi szła w stronę Stręgielka. Anton wskazał rozmyty deszczem kopiec na którym kiedyś stała chata.
- No i widzicie - zaczął - co pozostało po zemście małych motek i bogatym kapeluszniku.
Chciwiec z kapelusznika był straszny, a że wtedy obyczaj nakazywał włożenie do trumny zmarłego chłopa kapelusz, a białce chustę z długimi frędzlami, to w czasie morowej zarazy dla kapelusznika nastały złote czasy. Zatrudnił nawet 2 pomocników: Franca i Andraska, bo sam nie dawał rady.
Chłopcy robili kapelusze, a kapelusznik jeździł do Lecu, Węgoborka czy Gumbina po filce, złotą, równo przyciętą słomę, długie sitowie czy białe wiórki miękkie jak rączka dziecka.
Kto bogatszy fundował sobie kapelusz filcowy, biedniejsi z białych wiórków, a biedota z sitowia i słomy.
W komorze piętrzyły się bele filcu, snopy słomy, pęczki sitowia, a kapelusznik dokładał i dokładał świeżego towaru.
Zaraza zbierała swe żniwo, a drzwi izby przestały się zamykać, bo ciągle ktoś wchodził i prosił o kapelusz natychmiast. Diabeł podszepnął kapelusznikowi coś, co chytrusa bardzo ucieszyło.
Zaczął brać zapłatę wyłącznie w pieniądzach, a przy zamówieniu kazał wpłacać połowę wartości.
Nieszczęśliwi ludzie wyciągali ostatnią monetę z zawiniątka i dawali niegodziwcowi...
Aż przyszedł czas, że w izbie wisiało bardzo dużo kapeluszy, których nie było komu odebrać, bo śmierć zabrała ręce bliskich i zatroskanych.
Kapelusznik ruszył do okolicznych miast i wsi sprzedać kapelusze. Jego sakiewka pęczniała i już myślał o kupnie drugiego konia, gdy zauważył lękliwe spojrzenia swoich pracowników.
Franc i Andras co i rusz ze strachem zerkali w stronę komory z zapasami materiałów na kapelusze.
Franc nie wytrzymał lęku i pewnego dnia uciekł.
Nie wytrzymał tego kapelusznik, zlał Andrasa za wszystko co poczęło majstra niepokoić, ale postanowił otworzyć zaryglowane drzwi do schowka.
Gdy to zrobił z komory buchnął obłok drobnych motyli, a podłoga izby zaroiła się rzeką myszy.
- Panie majster - jęknął Andras - czy to nie są dusze tych, co wpłacili za kapelusze, a nie zdążyli ich odebrać?
- To tylko motki! - krzyczał kapelusznik, ale w duszy coś mu zadrgało i mocno zaniepokoiło.
Andras uciekł na podwórze, a za nim kapelusznik. Sprawdził wiszący na szyi trzosik i powędrował drogą do Węgoborka.
- Niech zabierają swoje kapelusze - mamrotał pod nosem - niech cieszą się zawartością komory! Niech słońce spali im skrzydła, tak jak piach suszy ich kości! Niech...
Węgobork powitał go biciem dzwonów, które biły jak dzień długi, tak, jak się to czyni na czas wojny, pożogi, zarazy...
Chaty miały okna zabite deskami, na drzwiach wapnem malowany szeroki, biały pas i ani żywej duszy.
Przy którejś chacie wysunięta ręka podawała mu kawałek chleba. Skierował się w stronę kościoła. Szeroko otwarte drzwi ukazały chłodny mrok i dużą beczkę wypełnioną pachnącą ziołami wodą. Pił łapczywie by ugasić pragnienie i wielki żar w piersi, który dręczył go przez całą drogę.
Światła latarni nocnych stróżów wskazywały drogę wozom wypełnionym słomą, a na nich ciała zmarłych, ułożone byle jak, bose i często w skąpej odzieży. Sunęły gdzieś za miasto...
Kapelusznika ponownie otoczył rój motek, a dziesiątki myszy właziły pod kapotę i przypalały jak ogniem utrudzone ciało...
Dzwonnika nie zdziwiło martwe ciało na progu kościoła, gdy szedł rano głosić światu czas zarazy. Zdziwiła jedynie prawa dłoń, kurczowo zaciśnięta na woreczku zawieszonym na szyi.
- No i powiedzcie sami - zapytał Anton kończąc opowieść - jest sprawiedliwość na świecie, czy jej nie ma?"


Chyba troszkę mnie przytłaczają te smutne, ale jakże mądre legendy...
Czy jest sprawiedliwość? Tam gdzie bogactwo i przepych - wątpię. Temat można by rozwijać w nieskończoność. Ci przy "korycie" myślą o tych co głodni...? Wystarczy się rozejrzeć.
Czy gdyby była sprawiedliwość, istniały by kraje gdzie nie ma szkół, a dzieci umierają w męczarniach, z głodu...
Niech każdy odpowie sobie sam...

A na koniec, żeby tak całkiem smutnawo nie było wrzucam fotkę, którą zatytułowaliśmy "Szczyt lenistwa na wsi!" ;-D




Grażyna

26 lipca 2014

Rower i Vinci Project.


Grażyna:
Jackowy rower padł!
Po prostu pewnego dnia, gdy byliśmy 7 km od domu i szukaliśmy kolejnych legend, łańcuch zrobił sruuu i wyprostował się na drodze.
Jacek go podniósł i trzymał takiego rozprostowanego, aż kobieta zatrzymała auto i zapytała czy to... żmija :-O
Wiedzieliśmy, że po 3 latach jeżdżenia (średnio 8-10 tys km rocznie) już sam przegląd nie wystarczy, że trzeba wymienić kilka części i to na te lepsze czyli droższe, ale nie to było problemem. Problemem było oddać rower w ręce fachowca, który zrobi to rzetelnie i wstawi części za które rzeczywiście płacimy, a nie Chińskie podróby. Fachowca, który rower swojego klienta robi jak swój, który wie i ma świadomość, że częściowo odpowiada za bezpieczeństwo posiadacza tegoż roweru.
Do naszego serwisanta w G straciliśmy całkowite zaufanie. Za dużo kombinacji, nieuczciwości i partactwa było. Powiedzieliśmy więc dość! Już na nas nie zarobi. Tylko co dalej...
Chyba w maju tego roku, wracając z Trójmiasta (z Elbląga do Giżycka rowerami), przejeżdżaliśmy przez Dobre Miasto. Był to kiepski dzień dla mnie na pedałowanie, szybko opadłam z sił, był silny wiatr (oczywiście dla nas było pod wiatr :-/) a pod większe wzniesienia prowadziłam rower bo nogi odmawiały współpracy. Właśnie w Dobrym Mieście usiedliśmy na trawie przy przystanku żeby coś zjeść, gdy podjechał młody człowiek na rowerze proponując kawę u niego w sklepie.
Mały sklepik rowerowy "Vinci Projekt" z serwisem, prowadzonym przez troje (2 panów i pani) młodych ludzi :-)
Zostaliśmy poczęstowani kawą i rozmową, mieliśmy okazję popatrzeć na ich pracę, bo ich serwis to jak otwarta gastronomia: wszystko się dzieje na oczach klienta :-D


Odpoczęliśmy i ruszyliśmy w dalszą drogę.

I właśnie czekający na naprawę rower Jacka przypomniał mi o tym miejscu. Przegadaliśmy sprawę (bo to nie tylko koszt naprawy ale i dojazdu - ok 120 km w jedną str) i uznaliśmy, że warto zaryzykować i oddać rower w ręce pasjonatów :-)

Jacek: 
Mój rower potrzebował profesjonalnego salonu odnowy. Musiał być całkowicie odmłodzony by mógł służyć kolejne setki kilometrów. Po uprzednim uzgodnieniu telefonicznym, jakie części mają być wymienione i terminu, dotarliśmy na miejsce.
Rower, a właściwie już tylko sama rama, wisiała na łańcuchach, została dokładnie wyczyszczona, pozostałe podzespoły wymontowane.


Na nowe zmienione zostały: 2 przednie zębatki (korba pozostała stara), łańcuch, cała tylna kaseta, nowe linki z pancerzami pod kolor ramy (bo to taki trend, ale mogłem mieć różowe... :-P) , w przerzutce zmieniliśmy tylko kółeczka (mechanizm pozostał na razie ten sam). Także serwis amortyzatorów został zrobiony i nowa osłona na łańcuch założona. Zakupiliśmy również przyrząd do samodzielnej naprawy zerwanego łańcucha, a olej firmy Rohloff dostaliśmy gratis :-)
Wiem, że w marketach cały rower można kupić za cenę wymienionych części, ale skoro nam rowery służą do jeżdżenia (i to na tak duże odległości), a nie tylko posiadania, to muszą być bezpieczne, a podzespoły lepsze.
Dokupić jeszcze muszę drugi łańcuch i zamieniać co 500 km, ma to na celu wydłużyć żywotność kasety. Jak to będzie w praktyce i z pamięcią ;-) zobaczymy.
Po wczorajszym liftingu, rower wygląda jakby dopiero co opuścił salon rowerowy!


Grażyna: 
Wiedzieliśmy, że czeka nas cały dzień w oczekiwaniu na naprawę. Wypiliśmy kawę, trochę pogawędziliśmy i dostaliśmy rowery zastępcze ;-) na wyprawę. Jacek jechał na podobnym do swojego, a ja dostałam (uwaga, uwaga!) Bathavusa miejskiego!


Wow, wow, wow!!! powiedziałby ktoś, ale dla mnie był to niezły hardcore. Masakra i maszkara w jednym ;-P Nigdy nie miałam okazji jeździć takim rowerkiem, ale moje przeżycia z nim związane były ekstremalne.
I nie chodzi o firmę (ta jak najbardziej godna polecenia!), ale o rower, jego kształt, siodełko (z którego ciągle się ześlizgiwałam), przełożenia, o postawę jaką wymusza i NA PEWNO nie da się nim jeździć po leśnych dróżkach, ani na długie (powyżej 20 km) wyprawy. Jest to typowy rower po bułki (baaaardzo drogie bułki ;-P), w sukieneczce, w kapelusiku (w ubranku rowerowym i kasku wyglądałam jak... hehe ;-P) i nawet szpilki będą do niego pasować. Właśnie wczoraj oświeciło mnie po co te rowery mają osłony na kołach, żeby kiecki w szprychy się nie wkręcały :-D
Rower, jak dla mnie, stanowczo na NIE, ale dla osób jeżdżących tylko po mieście i po ścieżkach rowerowych jak najbardziej ok. Fota tylko w wydaniu Jackowym hahaha :-D


Po wczorajszym 20 km szaleństwie (miało być ok 40 ale odpuściłam, ta jazda nie dawała mi żadnej frajdy) dziś mam zakwasy w bicepsie i ból mięśnia czworobocznego, ha!
Ale wrócił mi dobry nastrój, cała jazda rozśmieszała, częściowo musieliśmy prowadzić rowery bo po piachu jechać się nie dało ;-)
Po powrocie do bazy Vinci Project zdaliśmy relację, pośmialiśmy się i... zostaliśmy poczęstowani pysznym obiadem!!! Słyszał ktoś o sklepie/serwisie rowerowym w którym częstują kawą i obiadem???
My taki znamy :-) Mówiłam już że właściciele są pozytywnie zakręceni? :-D
Po obiedzie poszliśmy na spacer, już bez rowerów :-P


W myśl "głodnego nakarmić" zjedliśmy loda z Biedronki (rozczarował mnie) bo Lidla tam niet, a w myśl "spragnionego napoić" wyglądało to już całkiem inaczej ;-P


Ja prowadziłam auto w dwie strony (Jacek był po 24 godzinnej służbie, prawie bez snu), więc dla mnie tylko woda do napojenia się ostała :-D

Ach! Jaki piękny widok mieliśmy w drodze do Dobrego Miasta :-D (szczęście, że jeżdżę bardzo ostrożnie i nie szybko!). W pewnym momencie, jadąc gdzieś pomiędzy polami, na drogę wyszły nam dwa dorosłe dziki z wielką gromadą podrośniętych warchlaków :-) :-) :-) Nie wiem ile ich tam było, ale na pewno powyżej 10, wyglądały jak kolonia dzieciaków przechodząca ulicą w poprzek, gdzie na początku i końcu jest osoba dorosła :-D Piękny widok, staliśmy i patrzyliśmy jak zaczarowani :-) i nie mogę odżałować, że aparat był upchnięty w sakwie :-/ A tyle razy powtarzam sobie, że nie znam dnia ani godziny i aparat ma być pod ręką...

Z domu wyjechaliśmy o 8 rano, wróciliśmy krótko przed 22, renowacja trwała 8 godz, ale wg mojego babskiego odczucia warto było zaryzykować i zainwestować w drogę. Zaraz ruszamy na wycieczkę i Jacek sprawdzi w trasie czy nic nie trzeszczy, zgrzyta itp ;-) a po powrocie zda relację.

Jacek:
Wróciliśmy.


Test roweru po kuracji odmładzającej przeprowadzony na dystansie 43 km wypadł bardzo pozytywnie, jechało się lekko i stabilnie :-) Na początku sprawdzałem prędkość. Pierwsze 5 km przejechałem w czasie poniżej 10 min. Zabrakło jednak kondycji by ciągnąć tym tempem dalej. W godzinę pokonałem 25 km, cała trasa wyniosła 1,46 godz. Na wyścig kolarski nie pojadę, ale do sprawnego i szybkiego przemieszczania na trasie mój rower nadaje się jak najbardziej.


Grażyna: 
Taaa... brak kondycji... w miesiącu potrafimy pokonywać po 1500 km i o jakim braku kondycji Kochanie mówisz??? :-/  Upały nas wykańczają, mnie na pewno!
Cieszę się, że zaryzykowaliśmy i zaufaliśmy Zespołowi "Vinci Project" :-D
Mamy już miejsce gdzie nasze rowery będą należycie zaopiekowane i zadbane, a młodym ludziom życzę aby ich pasja ZAWSZE pasją była i żeby nigdy nie popadli w rutynę, a nuda i zwątpienie omijała ich szerokim łukiem! :-)

Grażyna i Jacek 

25 lipca 2014

Szlakiem Mazurskich Legend - "Złoty łańcuch" (11)


Z miejscowości Piłatki Wielkie, drogą asfaltową (na fotce bardziej przyjemna droga niż asfalt, którą również jechaliśmy), jedziemy do wsi Gębałka, ale żadnych tabliczek oznaczających trasę tym razem nie wypatrzyliśmy. W Gębałce dotarliśmy do drogi poprzecznej, w prawo Węgorzewo a na lewo Kuty. Tę drogę przecinamy i wjeżdżamy w polną ścieżkę, wyglądającą na wjazd na łąkę. Nadal nie ma żadnych :-/ oznakowań. We wsi Stręgielek, na piaskowym rozwidleniu (kierujemy się w prawo), wisi jedyna, wyblakła tabliczka informująca, że to droga rowerowa z legendami.
Dojeżdżamy do asfaltu i skręcamy w lewo a po kilometrze w prawo. Asfalt kończy się bramą wjazdową do Ośrodka wypoczynkowego, jednak kilkaset metrów przed ośrodkiem skręcamy w las.
Dojeżdżamy do tablicy z opisem legendy zatytułowanej "Złoty Łańcuch" lecz łańcucha tam nie znaleźliśmy.




Jest tam za to mnóstwo poziomek, dojrzewających w słońcu leśnej polany, dorodnych prawie jak mała truskawka i bardzo smacznych :-D



"Od dawien dawna wody jeziora Stręgiel kryły wielkie tajemnice. Opowiadano o Złym ukazującym się w lustrze wody. Raz było to wieko trumny, o którym opowiadał dziadek Łukasz, innym razem złoty łańcuch. Ostrzegano ludzi przed Złym - strażnikiem skarbów, którego nie należało drażnić.
Pewnego razu syn drwala, Mateusz, wybrał się z kolegami nad jezioro szukać tegoż skarbu. Zaczęli przeczesywać płytkie wody jeziora aż Mateusz poczuł, że jego palce u nóg coś spięło. Nachylił się i ujrzał zardzewiałe ogniwa łańcucha. Zaczęli go ciągnąć. Łańcuch z trudem wyłaniał się z mulistego dna i nagle chłopcy ujrzeli coś błyszczącego, coś jak słońce - złote ogniwa. Po dotknięciu łańcucha każde z ogniw, zamieniało się w piasek i przesypywało między palcami. Przestraszeni chłopcy opowiedzieli o swoim odkryciu dziadkowi Łukaszowi. Dziadek opowiedział o największym sekrecie jaki skrywały te wody.
A było to tak: Pod złotą górą leżał ukryty skarb. Duża, okuta skrzynia kryła w sobie wielkie bogactwa, o których wiedział tylko pustelnik. Słysząc narzekania ludzi na biedę i niedostatek, zlitował się i zdradził miejsce ukrytego skarbu. Stało się najgorsze, bo ludzie, w obawie że pustelnik zechce część skarbu, przepędzili biedaka. W tym momencie skrzynia drgnęła, wskoczyła do Sapiny a wartki nurt rzeki przetoczył ją do jeziora. Woda wygładziła okucia, poluzowała zamki a złoty łańcuch oplatający bogactwa wysunął się przez szpary. Duch pustelnika czuwa nad zatopionym skarbem do dziś, a skarb ujawni się wówczas, gdy ludzie wyzbędą się pychy, zawiści i chciwości. A że ludzie nie pojęli tej prawdy, więc niech się cieszą nadzieją i przesypują każdy swój piasek."

My Złotego Łańcucha też nie znaleźliśmy, być może też nie jesteśmy wystarczająco dobrzy, a nasze serca nie są na tyle czyste by go zobaczyć, jednak nadziei nie tracimy... ;-)
O ile legendy 9 i 10 znaleźć jest łatwo, to ta ukryta jest w lesie i można przeoczyć tabliczkę, a gdy już ją znajdziemy lepiej nie jechać dalej w las (tak jak my to zrobiliśmy...)


tylko wrócić do asfaltu, skręcić lewo do wsi Stręgielek, do legendy nr 12 pt. "O kapeluszniku, motkach i myszkach"

Jacek

23 lipca 2014

Szlakiem Mazurskich Legend - "Goliat ze Stręgielka" (10)

Ostatnio jakoś tu Jackowych wstępów brakuje, ale chłopina mi się rozleniwiła ;-P a ja w drogowych sprawach jestem kiepska. Może zdąży się jeszcze odleniwić... ;-)


"W chacie, nad jeziorem Piecek witano nowonarodzonego synka Matyldy, a światło w oknach sygnalizowało, że czas na odwiedziny i prezenty.
Jak nakazywał obyczaj, po kąpieli, małego ułożono w kolebce wymoszczonej siankiem, a dopiero potem ubrano w kaftanik, owinięto mocno w pieluchy i podano matce.
Stara Amelia pilnowała paleniska aby zioła trzy razy obróciły się w garnku. Czekano na Pawła, męża Matyldy aby usiąść do kolacji, przyjmującej małego Augusta do grona wiejskich chłopców.
Paweł zmarł.
August rósł, a jego grzeczność i skromność stawiano za przykład.
- Do czasu - szeptały po kątach sąsiadki. - Chłopak, któremu ojciec obumarł tak wcześnie, pokaże swoje rogi.
Rogi mu jednak nie wyrastały, ale za to garb na plecach, a chłopak karlał.
Matka zdawała się niczego nie zauważać. Mówiła, że przyjdzie słońce i wyciągnie wszystkie niedomogi, martwiło ją jedynie, że synek stroni od dzieci a one odpłacają mu tym samym.
Od świtu do nocy pracowała w majątku Przytuły, nie miała czasu zwracać uwagi na głupoty...
Gdy Matylda wracała skonana z pracy i odpoczywała przy palenisku August siadał przy niej z Biblią i dukał święte słowa. Nie wiedziała kiedy nauczył się czytać.
Któregoś dnia stwierdził, że nie lubi Dawida gdyż był z niego nędzny karzeł, słaby grajek, przechwała, że wiele pychy było w tym nędznym pastuchu kilku baranów, a pycha zagłusza jego spryt.
Matka zabroniła Augustowi grzeszyć przeciwko mądrości Bożej i od tamtej pory w skrytości walczył z postaciami dawnego Syjonu.
Nocą śnił mu się Goliat, wtedy i on był potężny i silny, a jego wypukłym plecom nie przeszkadzała twardość pościeli.
August żył w innym świecie.
Wiedział, że jest inny, a chciał być jak Goliat. Do tego opowieści matki o sile słońca spowodowały, że postanowił skorzystać z tej mocy. Zaszywał się w sitowiach, żeby nikt go nie ujrzał i łapał w dłonie promienie słońca wcierając je w brzuch, ręce i nogi...
W pewnym momencie uznał, że ma zbyt małe dłonie, więc zaczął wypływać łódką na nasłonecznioną toń, łapał sitem wodę, a gdy ostatnia kropla spadła z uwagą i ostrożnie wysypywał na siebie niewidzialną moc.
Odczuwał przypływ siły, nawet jakby plecy się naciągały i prostowały.
Gdy wypatrzono Augusta i jego dziwne praktyki zaczęto się bać, że uprawia czary i sprowadzi jakieś zło na wioskę. Zniszczono jego łódź.
Tymczasem August zapragnął słoneczną mocą podzielić się z innymi. Gdy próba po dobroci się nie powiodła, uznał, że trzeba spróbować siłą. Podziękują później.
Opór ludzi był okrutny. Obity w Kutach, zelżony w Przytułach i Stręgielku skrył się w chacie.
We wsi nikt nie odczuł ulgi z końca tajemniczych czarów Goliata ze Stręgielka, a echo goliatowych zmagań wraca w opowieściach i zawsze kończy się westchnieniem"


Gdy opracowuję legendy, siedzę z książką na kolanach, żeby dość wiernie oddać ich treść. Czytam, analizuję, rozmyślam... i zawsze jest mi smutno, bo choć to legenda, to w każdej z nich jest ziarno prawdy, a uczucia tamtych ludzi często są identyczne jak nasze dzisiaj.
August, to taki typowy przykład braku akceptacji własnego wyglądu, inności. Nie dość, że on siebie nie akceptuje to jeszcze otoczenie, które izoluje się od niego.
Jedynie matka kocha go miłością bezgraniczną, jedynie prawdziwą i dla niej będzie najpiękniejszy i najmądrzejszy na świecie :-)

A jak robimy dziś? Jest lepiej?
Wystarczy rozejrzeć się w okół, posłuchać i odpowiedzi poszukać w głębi siebie, nie trzeba pisać.


Grażyna

                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                   

22 lipca 2014

Szlakiem Mazurskich Legend - "Zło z Gębałki" (9)


"Po drodze, rozświetlanej pierwszymi promieniami słońca, poruszały się wozy ciągnięte przez konie. Pochód ten zamykał Łukasz, czujnie oglądając się za siebie. Im bardziej posuwali się naprzód tym bardziej z jego twarzy znikał niepokój. On i jego najbliżsi szukali miejsca, które miało stać się ich drugim domem. Nie znaleźli spokojnego miejsca koło Pisza. Zanim zdążyli się zadomowić musieli znów ruszyć w drogę. Uciekali w pośpiechu, pod osłoną nocy.
Wędrowcy podziwiali budzący się do życia świat, soczystą zieleń, jeziora i lasy. Jakże inny od ich rodzimego Mazowsza.
Ze zdziwieniem przyglądali się ludziom zamieszkującym tą krainę, byli jak świat ich otaczający - trochę pochyleni, małomówni, zamknięci w sobie. Jak las, który wydaje się niedostępny i trzeba się przełamać, żeby wejść między drzewa.
Łukasz dał znak - tu się zatrzymamy.
Powoli na skraju lasu, pomiędzy Kutami a Stręglem, powstawała osada, a z czasem pojawiły się pola uprawne.
Łukasz i Bartosz mieli sprawne ręce, więc mieszkańcy wsi chętnie korzystali z ich pomocy w pracach ciesielskich. Wieść o cieślach rozeszła się szybko, ale pojawiła się też inna - o tym, że mieszkańcy małej osady są "inni". Nie siadali do stołów, nie pojawiali się w karczmie, jeśli przybywali na jarmark do Węgoborka to tylko gromadą i szybko starali się opuścić mury miasta. Kupowali mało, nie gromadzili dobra, tylko tyle, ile zmieści się na wozie w razie ucieczki...
A że byli małomówni, nikt nie wiedział skąd przybyli i dlaczego wybrali miejsce w lesie.

Łukasz przyzwyczajał się do myśli, że tu zakończy żywota, tylko czasami w nocy budził się nagle, bo zdawało mu się, że słyszy ciche kroki, że ktoś zagląda w okno...Wstawał wtedy i wychodził na próg chaty, wstrzymywał oddech aby lepiej słyszeć i... nic, cisza.
W takich chwilach przypominały mu się słowa ojca:
- Zło, nie ma ucieczki przed Złem, ono nas ściga, próbuje dosięgnąć. Zło, które wyrządziliśmy w przeszłości, nie ma przed nim ucieczki... nie ma...
Po śmierci ojca Łukasz wiedział, że Zło będzie teraz ścigać tych, którzy pozostali z rodu Gębałków - Łukasza, jego brata i ich najbliższych.

Zło pojawiło się w osadzie niespodziewanie. Pierwsza zobaczyła je Maria. Zgarnęła dzieci do domu i przez okno śledziła czarne ptaszysko. Gdy Łukasz wrócił późnym wieczorem dostrzegł lęk w oczach żony. Nie musiał o nic pytać.
Wywołał brata z chałupy. Usiedli w tym samym miejscu, gdzie kiedyś podjęli decyzję o założeniu osady. Łukasz nie chciał już uciekać, chciał walczyć ze Złem, stawić mu czoła.
- Nie można tak żyć - tłumaczył rozgorączkowany - musimy zakończyć naszą wędrówkę. Musimy pokonać Zło, które nas ściga.
Rano mieszkańcy małej osady zebrali się na drodze, nie wiedzieli co robić. Wielkie, czarne ptaki siadały w oddali, spoglądając na ludzi nieruchomymi oczyma. Osadnicy ruszyli przed siebie, mężczyźni wzięli do rąk kamienie...
W miejscu, gdzie Łukasz i jego brat postawili kiedyś swoje chałupy powstała wieś Gębałka. Niewielu mieszkańców wie skąd wzięła się nazwa, natomiast często na kamieniste pole, za wsią, zlatują czarne ptaszyska, a łomot ich skrzydeł jest tak głośny, że ludziom miesza się w głowach.

Jedni mówią, że to czarownice, ale starsi mieszkańcy wiedzą, że na Mazurach czarownice nie mieszkają. Wiedzą też, że nie ma ucieczki przed Złem.
Jeśli człowiek czyni zło, to ono zawsze do niego wraca. Uderza wówczas niespodziewanie i z podwójną siłą."

Smutna legenda o strachu. Tym wewnętrznym.
Długo można by pisać o krzywdzeniu i byciu krzywdzonym, o poczuciu winy i strachu i całkowitym jego braku, ale moje podsumowanie jest dokładnie takie jak mieszkańców Gębałki: jeśli krzywdzisz - "Zło" Ciebie dosięgnie prędzej czy później.



Grażyna

18 lipca 2014

Ruch a długość życia.


Co 2 lata muszę badać serce. Niedawno robiłem nawet test wysiłkowy, kardiolog stwierdził, że jest OK. Spytałem czy mogę sobie biegać do 20 km... On, że biegacze krócej żyją. Zdziwiłem się trochę bo już Sokrates 2,5 tyś lat temu stwierdził, że „ruch to życie, bezruch to śmierć”
Można polemizować z lekarzem.  „Biegacze krócej żyją”...  miał na myśli sportowców wyczynowych (zawodowców), tylko czy i w tym przypadku miał rację?
Dzisiejsi zawodnicy nawet jeżeli stają się wyczynowcami w wieku 15 lat to ich kariera trwa średnio 20 lat, później przechodzą na sportową emeryturę. Jeżeli oprócz mięśni używali też głowy (i tu nie mam na myśli używania głowy na ringu bokserskim, by ją przeciwnik okładał pięściami) to są ustawieni i mogą, żyć z tego co wypracowali. A np. ktoś kto pracuje w sklepie, zaczął pracę w wieku 20 lat, po kolejnych 20 noszenia skrzyń z towarem, gdy wysiadają stawy, kręgosłup i inne części ciała nie ma szansy przejść na emeryturę, musi jeszcze kolejnych 25 lat pracować. Czyja praca jest tu bardziej degradująca dla zdrowia? Sportowca czy tej ekspedientki? 
Po kilkunastominutowej rozmowie z panem doktorem i przedstawieniu za i przeciw udało się wyciągnąć część wspólną, każdy ruch nawet bieganie jest OK, tyle że bez przesady.
Po wizycie poszperałem w dostępnych wynikach badań różnych naukowców na które udało mi się natrafić. 
Do czego doszedłem. 
Sport jako sport wyczynowy, gdzie przekracza się możliwości ludzkiego organizmu bijąc za wszelką cenę rekordy, faktycznie nie jest zdrowy ale ruch jako ruch?

Aktywność fizyczna nawet niewielka, ale regularna, ochroni przed chorobami układu krążenia, oddechowymi, metabolicznymi. Dobry jest każdy ruch, ale ważne by angażować jak największą grupę mięśni. Dlatego tak dobre jest bieganie, bo podczas biegu pracuje 80-90% mięśni szkieletowych, a jeszcze lepszy jest nordic walking, który uaktywnia ponad 90% wszystkich mięśni. Uczeni w Kopenhadze, którzy przeanalizowali styl życia 20 tyś. Duńczyków, obliczyli, że osoby, które się nie ruszają będą żyły o 5-6 lat krócej. To samo stwierdzili amerykańscy naukowcy, którzy przebadali 80 tyś amerykanów. Odkryli, że codzienna dawka ruchu jest równie skuteczna jak leki obniżające poziom cholesterolu. Gdy ćwiczymy, biegamy czy maszerujemy, mięśnie naciskają na naczynia krwionośne i masują je, co poprawia krążenie. Drobne naczynia krwionośne rozszerzają się, a na tych większych nie tworzy się tak łatwo blaszka miażdżycowa, która mogłaby zatkać światło naczynia i uniemożliwić przepływ krwi. 
Podczas aktywności fizycznej wzmacniamy też serce. Bije ono wolniej – więc tętno spada – ale przy jednym uderzeniu wyrzuca więcej krwi. Komórki są lepiej odżywione, a jednocześnie sprawniej usuwane są z organizmu trójglicerydy i cholesterol, których zbyt wysokie stężenie prowadzi do chorób wieńcowo-naczyniowych. Jeżeli regularnie ćwiczymy, możemy sobie nawet pozwolić na niezdrowe przekąski (bez przesady oczywiście). 
Badania w USA wykazały, że u osób z nadwagą, uprawiających regularnie sport, ryzyko przedwczesnej śmierci jest o połowę mniejsze niż u ludzi szczupłych, ale prowadzących siedzący tryb życia.
Próbowałem skłonić swoich kolegów z 3 cyfrową wagą na podniesienie tyłka z fotela ale tyłek był jednak zbyt ciężki i moje próby spełzły na niczym.
Ruch zwiększa też odporność. Wystarczy ćwiczyć na siłowni, aerobik czy biegać cztery dni w tygodniu przez 40 – 50 min by nie chorować na grypę czy przeziębienia. 
To akurat mogę potwierdzić na własnej osobie. Od kilku lat ani ja ani Grażynka nie mieliśmy nawet przeziębienia, nawet zwykłego kataru :-)  
Podsumowanie dla mnie jest TYLKO jedno...: 





Jacek

17 lipca 2014

Szlakiem Mazurskich Legend - "Anioł i Diabeł z Piłackich Wzgórz" (8)


Jacek:
Wędrówkę po legendach można podzielić na kilka etapów, zacząć od Kruklanek, a etap pierwszy zakończyć na legendzie siódmej. Następnie dojechać przez puszczę do asfaltu, dalej do miejscowości Jeziorowskie i do miejsca startowego w Kruklankach. Cała trasa wyjdzie ok  44 km.
Można oczywiście pojechać dalej i na 35 km naszej dotychczasowej trasy skręcić w prawo na Diablą Górę i trzymając się trasy rowerowej dojechać do miejscowości Grodzisko, tam w lewo na Piłatki Wielkie do kolejnej legendy, którą dziś przedstawiamy :-)


Grażyna:
"To, że Diabły walczą z Aniołami i odwrotnie, wiedzą wszyscy, a boje te nazwano walką Dobra ze Złem. Długo jednak dorastano do tego aby ślicznego, bieluśkiego Aniołka nazwać  Dobrem, a czarnego, złośliwego brzydala Złem.
Znajdujemy się akurat w okresie w którym Anioły i Diabły czuły się pełnymi gospodarzami na co piękniejszych skrawkach ziemi.
Ludzie mieszkający za ścianami mrocznych lasów marzyli by zanurzyć motykę w zieloną trawę i wrzucić w nią ziarno, a pragnienia te nie były obce Aniołowi ani Diabłu.
Chcieli obdarować wszystkich kawałkiem ziemi ale wiedzieli, że dla wszystkich nie wystarczy.
Najpierw jednak ustalili podział zysków.
Anioł , przepełniony miłością i dobrocią, widział ludzi pracowitych, pełnych miłości, dobroci, szacunku, życzliwości bez cienia zachłanności, składających ręce w podzięce Najwyższemu. Nie jest dziwne, że chciał aby cała polana należała do jego wybrańców.
Diabeł oczyma swej czarnej duszy widział ludzi złośliwych, kłótliwych, zachłannych i cieszył się na samą myśl o kandydatach do czeluści piekielnych.
Trudne były to dyskusje podczas których dochodziło nawet do złośliwości ze strony Diabła.
Nadszedł jednak czas gdy trzeba było ustalić podział polany.
Gdy Anioł udał się na odpoczynek, Diabeł znosił głazy, kamienie i kamyki tworząc z nich góry ciesząc się, że gdy ludzie przejmą jego trud w swoje dziedzictwo będą należeli do niego.
Wyrwany z odpoczynku i modlitw Anioł przybył na polanę i znieruchomiał ze zgrozy na widok zwaliska kamieni. Usiadł i zamyślił się. Po chwili ujął w dłonie jakieś nasiona i posypał nimi szczeliny i załomy skalne gdzie prawie natychmiast zaczęły wystrzeliwać w górę trawy, paprocie, krzewy i drzewa, a gdy kijem trzepnął o ziemię  ta puściła wodę.
Przyprowadził Anioł ludzi, pokazał gdzie proso siać i gdzie jagody rosną.
Cieszyli się wszyscy oprócz Diabła i gdy już był skłonny uznać swoją porażkę i wynieść się w inne strony, dostrzegł dwoje ludzi zajadle kłócących się o kawałek ścieżki prowadzącej do jeziora. Z czasem już nie tylko o ścieżkę chodziło.



Gdyby dziś zadano sobie trud poznania odległej przeszłości, przybito by tabliczkę z napisem: "Piłackie Wzgórza - dzieło twórczej walki Anioła z Diabłem". A nie, jak obecnie "Piłackie Wzgórza - rezerwat krajobrazowy -200 ha"

"Walka" dobra ze złem... Skoro Anioł i Diabeł potrafili współpracować to do walki między nimi doprowadził człowiek! :-o Ale tak to już z nami jest, że gdy dostajemy palec chcemy całą rękę, a licho nie śpi żeby się z tego cieszyć i gdy przyjdzie pora zgarnąć nas w piekielne czeluści :-P
Cieszmy się prostotą życia... :-)


Grażyna i Jacek

16 lipca 2014

Szlakiem Mazurskich Legend - "Diabelski kamień z puszczy" (7)

Legenda o diabelskim kamieniu, tzn rzeźba, znajduje się w Puszczy Boreckiej i chyba coś w niej jest bo w zeszłym roku, niedaleko miejsca gdzie rzeźba stoi, będąc na grzybach usłyszeliśmy nawoływania.
Męski, starszy głos wywoływał damskie imię. Pobiegliśmy w tamta stronę i okazało się, że Panu zginęła żona. Zaczęliśmy również nawoływać (tylko mój słuch był najczulszy :-o) i Pani się znalazła, zbierała grzybki :-) Powiedziała nam, że jej mąż ma ubytek słuchu i dlatego nie słyszał gdy mu odkrzykiwała. Wszystko dobrze się skończyło, ale dziś sobie pomyślałam, że to może diabeł próbował im pomylić drogi do siebie ;-P

(zdjęcie archiwalne z 2011 roku jak to ujarzmiłam diabła ;-P)

"O kamieniach na Mazurach można opowiadać bez końca. Według jednych są to skalne urwiska, które lodowiec wyznaczył na romantyczną podróż w krainę ciepła, inni utrzymują, że to uśpiony lud smętkowy czekający na przebudzenie, a jeszcze inni zapewniają, że to dzieło diabła, który hojnie obdarował każdy ugór, każde leśne karczowisko, nasiąknięte niezliczoną ilością ludzkiego potu tych co przybyli z sąsiedniego Mazowsza, Pomorza, od Kowna czy znad Renu.
    W każdym razie przekonanie było takie, że co jak co, ale kamienie są przekleństwem tej krainy.
Na skraju Puszczy Boreckiej  mieszkał Marcin z żoną, bieda tam aż piszczała, toteż wzdychał chłop do dobrych i złych mocy o łaskę i ratunek.
Bardziej ufał tym złym, bo niby szybsze i skuteczniejsze w działaniu...
Jawiło mu się duże domostwo z obszerną izbą, rzędem antałków z piwem, parującym łbem dzika i tuszkami nad paleniskiem. A wszystko na polanie, tam gdzie rozpoczynają i kończą łowy panowie z węgoborskiego zamku.
Za ten świat oddałby chłop własną duszę.
Pewnej nocy nie zaskoczyło Marcina stukanie do okna. Za drzwiami stała rogata postać, która oświadczyła iż zna Marcinowe pragnienia i że jego życzenia mogą być spełnione pod warunkiem, że on i jego żona przyłożą rękę do serca a następnie na papierze. A gdy już nasycą się bogactwem i poczują się zmęczeni, wówczas po nich przyjdzie.
Chłop prosty był, ale diabłu nie ufał, bał się, że gdy podpiszą z żoną cyrograf diabeł nic im nie da a dusze zabierze. Powiedział o swych wątpliwościach diabłu i zażądał w zastaw diabelską kapotę w której była cała moc rogatego stwora.
Diabeł przystał na propozycję i wziął się do roboty.
Chłop wrócił do chaty, kapotę powiesił na ścianie i ledwie wrócił do łóżka, gdy w chałupie rozlazła się woń padliny.
Obudzona, oburzona i odurzona smrodem kobieta, zrobiwszy awanturę chłopu, roznieciła ogień i znalazłszy źródło straszliwej woni cisnęła kapotę w płomienie paleniska. Wiedziała już, że uratowała siebie i Marcina przed złymi mocami.
W tym samym czasie diabeł w pocie czoła dźwigał głazy, układał w równe szeregi, pluł aby trzymały jedne drugich, a mury rosły. I w chwili gdy dźwigał największy kamień poczuł dreszcze i straszliwą niemoc przeszywającą całe ciało. Z łap wysunął się głaz i zarył głęboko w omszonej glebie.
Oparł głowę o kamień i wówczas jego wszystkowidzące oczy dostrzegły smugę czarnego dymu unoszącą się z komina przyleśnej chaty.
Rankiem ruszył chłop zobaczyć miejsce gdzie diabeł miał karczmę wybudować i jego oczom ukazała się niedokończona, kamienna bryła domostwa, jego domostwa.
Dokończył Marcin dzieło zaczęte przez diabła by po pewnym czasie uśmiechać się pod wąsem i dokładać do trzosika nowe monety.
A mazurski diabeł, po utracie mocy, nie mógł wrócić do piekieł i błąkał się po bezdrożach, mylił drogi wędrowcom, grał na skrzydłach wszystkich napotkanych wiatraków.
Po karczmie w puszczy nie ma śladu, jest natomiast potężny głaz, który może powiedzieć więcej niż bajka. Trzeba jednak odgarnąć z niego warstwę mchu zapomnienia..."

(rzeźba dzisiejsza i tylko nie wiem dlaczego jego mordka przypomina Ferdzia Kiepskiego :-D)

Kolejna bajka, dla mnie z morałem.
Morał znalazłam w niej taki, że czasami trzeba człekowi COŚ pokazać, pomóc zacząć, żeby mógł uwierzyć w siebie i kończyć dzieło własnymi rękami :-)
Nie każdy jest przebojowy, nie każdy jest odważny, ale każdy ma nadzieję na lepsze jutro.



Grażyna

14 lipca 2014

Szlakiem Mazurskich Legend - "Topnik z jeziora Wolisko" (6)

Jacek:
Następna legenda na naszej ścieżce przyrodniczej zatytułowana jest "Topnik z jeziora Wolisko". Znajdujemy się już od paru kilometrów w Puszczy Boreckiej i trzymamy się ścieżki kierując na Wolisko.
Po kilku minutach jazdy znajdujemy się nad małym jeziorkiem Wolisko, mijamy jeziorko i przy drodze leży "Topnik"



Legenda w oryginalnej wersji z tabliczki: "Mazurskie wody zamieszkiwał groźny stwór, zwany Topnikiem. Włosy miał z długich wodorostów, ogromne żabie oczy i nieustannie wachlujące, podobne do kaczych, łapy. Potrafił zburzyć wody jeziora tak, że białe grzywy rosły jak góry. Swoim ofiarom oplatał ręce i nogi wodorostami, a włosy sklejał gęstym mułem. nie miał stałego siedliska, przenosił się z miejsca na miejsce, ludzie jednak orientowali się, gdzie obecnie przebywa. W jeziorze, do którego sprowadził się Topnik nie wolno było się kąpać ani pić z niego wody. Śmierć groziła każdemu, kto naruszył spokój jego królestwa, a najokrutniej obchodził się z tymi, którzy wątpili w istnienie złego. Jezioro Wolisko również odwiedzał ten potwór, odbierając życie zuchwałym, niesłuchającym przestróg starych drwali."

Trudno mi się odnieść do tej legendy. Dziś za przyczyny utonięć uważa się: brawurę, alkohol, nieuwagę, niewystarczające umiejętności pływackie lub przecenianie swoich umiejętności. Kiedyś winą obarczano różne stwory, diabły i moce tajemne.

Mijamy Topnika i jesteśmy przy zagrodzie żubrów w Wolisku, gdzie pod piękną wiatą można odpocząć i się posilić własnym prowiantem ;-)


Jest to atrakcja turystyczna nominowana nawet w konkursie na Najlepszy Produkt Regionalny w kategorii usług turystycznych. Teren Puszczy Boreckiej zajmuje około 250 km2.
Żyją tu na wolności: żubry, rysie, łosie, jelenie, dziki a nawet wilki, są też małe drapieżniki jak lisy, jenoty, borsuki, kuny, tchórze i piżmaki.
Wiosną kilka żubrów jest zaganianych do zagrody i przebywa tam do jesieni jako atrakcja turystyczna. Można je oglądać odpłatnie :-P w trakcie karmienia w godz. 9.00 - 11.00 i 16.00 - 18.00.



Grażyna:
A Grażynka latała z aparatem i wsadzała nos tam gdzie pszczółki na przykład ;-P


Przekwitająca koniczyna ogólnie mało ciekawie wygląda, ale w zbliżeniu to z niej całkiem cudny kwiatek :-) 

 

Moczary puszczańskie są piękne, a rzęsa na nich byłaby rajem dla kaczek, tylko jakoś ich tam nie zauważyliśmy... 


Tym razem moja rola, na roli paparazzi, się skończyła ;-) 


Grażyna i Jacek 



11 lipca 2014

Szlakiem Mazurskich Legend - "Dąb Napoleona" (5)

Historia nigdy nie była moją mocną stroną ani ulubionym przedmiotem :-/ a kolejna legenda się z nią łączy... Aby ją odnaleźć kierujemy się szlakiem legend na Wolisko.
Niestety, tym razem udało nam się nie znaleźć dębu tylko dlatego, że nie przeczytałam tytułu legendy i nie wiedziałam czego szukam :-o Gdy kilka lat temu odwiedzaliśmy rzeźby robiliśmy to od "dupy strony" i wszystko wyglądało inaczej ;-P
Zatem zdjęcie archiwalne zostanie wrzucone (z 2010 lub 11 roku) :-D


"Na dworze Szpekoviusa w Sztenbachu już drugi rok z rzędu był nieurodzaj. Ze zboża więcej plew niż ziarna, zwierzyna padała lub chorowała, a mazurski lud najbardziej bał się głodu, złego powietrza i wojen.
O wojnie mówiono nieustannie, widziano konnych w kolorowych przyodziewkach, niebezpiecznych zwłaszcza zimą, gdy to sunęli do własnego kraju źli, głodni i zziębnięci, zrywając skoble spichlerzy, i grabiąc biedną ludność mazurską.
To dlatego rygle bramy do sztenbachowego obejścia zakładano na noc.
Któregoś wieczoru zawyły psy, a łomot w bramie postawił wszystkich na nogi. Pan nakazał otworzyć.
Gdy parobkowie uchylili bramę ich oczom ukazały się dwie sylwetki jeźdźców, oszronionych, skulonych w siodłach. Wyjaśnili, że szukają pomocy, gdyż generalska kareta utknęła w śniegu.
Szybko skrzyknięto ludzi, zabrano kołodzieja, kowala, stelmacha i ruszono na pomoc.
W świetle ogniska naprawiono karetę, a jeden z parobków zmontował pod dębem ławeczkę, na którą opadł zmęczony podróżą generał.
Na resztę nocy ruszono do Sztenbachu, a gdy tylko jasność poranka przebiła się przez szyby okien, zaczęto przygotowania do drogi.
Wojsko kierowało się na Lec i dla skrócenia drogi postanowiono jechać przez zamarznięte jezioro Żywy.
Tuż przy Krzy, bagiennej wyspie, której największy mróz nie ścinał, cienki lód się załamał i kareta bezgłośnie zsunęła się w toń a za nią konie. Ledwo udało się ludzi z niej wyciągnąć.
Pan ze Sztenbachu nie pozwolił parobkom ratować karety:
 -To jest pochówek historii- rzekł. -Nie wolno bezcześcić nagrobków.
Gdy nastała wiosna młody parobek, ten sam który zrobił drewnianą ławeczkę pognał do wielkiego dębu, wspiął się na palce, wyciągnął ostry nóż i wyciął w miąższu drzewa dużą literę N.
Bo pan Szpekovius nazwał tych kolorowych wojaków armią Napoleona...
Dziś napoleońskie ślady jakby się zatarły, a może fragment historii mazurskiego zakątka po prostu pobladł, stał się zbyt odległy."


W drodze do następnej legendy. którą będzie "Diabelski kamień z puszczy" spotkaliśmy odwiecznych strażników pól ;-)




Są tak uroczy, że nie sposób było nie pstryknąć im fotki :-)

Wczoraj wyruszyliśmy w dalszą podróż pt "Szukamy legend", ale po 7 km zdechł Jackowy rower... tzn łańcuch zdechł :-( Nie dziwię się w sumie, był wymieniany w zeszłym roku a my tylko w tym przejechaliśmy już ponad 5 tys km :-) Nic nie jest wieczne...
Mamy jeszcze mojego wysłużonego Enduro, więc ciąg dalszy legend nastąpi :-D

Grażyna


10 lipca 2014

Szlakiem Mazurskich Legend - "Czarna Jachta" (4)

Szukając legendy nr 4 :-) trzymamy się dalej wyznaczonej ścieżki i po paru minutach skręcamy w lewo dojeżdżając nad brzeg jeziora Żywy. To właśnie z tym jeziorem wiąże się kolejna legenda zatytułowana "Czarna Jachta". W tym miejscu rzeźby nie ma, myślę, że trudno byłoby wyrzeźbić wzburzone jezioro ;-)


Historia dotyczy sporu bogatszych chłopów, którym zezwalano na połowy ryb i biednych, którym tego zakazywano.


"I z tej, i z tamtej strony płynęły wołania w niebiosa: Dziady, hołota, ryby wybierają, kradną, jeziora niszczą! Diabła na nich nasłać! Tam znów: Boże, odwróć swoje oczy, boś sprawiedliwy, a my końca krzywdy doczekać się nie możemy. Niech więc Złe przyjdzie i rozsądzi po swojemu. Niech zachłannym, wiecznie sytym brzuchom zabraknie ryby...
I przyszło Złe, i rozsądziło. Po swojemu, po diabelsku...
Na jezioro runął wicher. Najpierw zgiął olszyny nad jeziorem, aż ich gałęzie zaczęły chłostać wodę. Wpadł na wyspę, trzepnął potężną falą, świat wokół wirował. Trzeszczały drzewa, unosiły się w powietrzu konary, oderwane skrzydłem jachtowego żagla. Niósł się w powietrzu stóg siana uwieszony na jachtowym maszcie. Zmagania jachty z jeziorem nie trwały długo, ale rybakom czas ten zdawał się wiecznością. Jeszcze tylko parę trzepnięć o wodę, jeszcze kilka wałów piany odbiło się od brzegów wysepki, kilka chluśnięć i... cisza. Gdzieś z oddali dochodził szum, ryk, łoskot, trzask".
Ludzie wierzyli, że jachta wybiera z jeziora ryby i gubi po polach i lasach: "Gdzie przejdzie tam zostawia czystość"

Osobiście nie znam się na "jachtach" ale domyślam się, że zjawisko które zaobserwowano wówczas, w dzisiejszych czasach nazywane jest białym szkwałem.
Jest to nagły i porywisty wiatr. Nazwa "biały szkwał" (ang. "white squall") jest związana z faktem, że chmury burzowe, normalnie obserwowane na niebie przed przyjściem silnego wiatru, nie są obserwowane w wypadku białego szkwału. Szkwał przychodzi z jasnego nieba i jest dla obserwatora nagły. Jedyną zapowiedzią są zawieszone w powietrzu krople wody i załamujące się fale widoczne jako biaława zawiesina. Obserwowane w nocy nadejdą z "czarnego" nieba. Po tym zjawisku ryby mogą nie być aktywne przez wiele godzin, stąd w legendzie "wybieranie ryb"
Ostatnie takie zjawisko miało miejsce 18 września 2007 roku. Na mazurskie jeziora uderzył biały szkwał. Wiatr, który w ciągu kilku chwil osiągnął 12 stopni w skali Beauforta, powalił i zatopił kilkadziesiąt jachtów. Zginęło osiem osób...



Jacek

9 lipca 2014

Szlakiem Mazurskich Legend - "Zemsta mieszkanki znad Żywego" (3)

Jacek
Kolejna legenda, nosząca tytuł "Zemsta mieszkanki znad Żywego", znajduje się ok 2-3 km dalej.


Gdy miniemy już rzeźbę Francuza, jeszcze chwilę turlamy się lasem po czym wjeżdżamy na chwilę na asfalt by ponownie wjechać na drogę szutrową, kierując się na Jurkowo i Wolisko.
Tak dojeżdżamy do trzeciej rzeźby, kolejnej bez opisu :-/  Oczywiście piękno natury towarzyszy nam cały czas :-)




Grażyna: 
Nie wszystkie legendy lubię jednakowo, mam swoje "pupilowate" mniej lub bardziej, ale do mojej ukochanej legendy jeszcze trochę kilometrów musimy przepedałować :-)
Na szlaku są tabliczki prowadzące, z napisem "legendy", ale mam wrażenie, że mogłyby częściej się pojawiać i oczywiściej drogi wskazywać... Ale nawet jeśli zdarzy się zabłądzić to piękne widoki wynagradzają wszystko :-)





Dzisiejsza legenda kojarzy mi się z bólem matki po stracie dzieci, bo przecież nie ważne czy ta matka jest diablicą, wiedźmą czy Matką Polką.
Matka to Matka.... :-)



"Pan ze Sztenbachu wracał po całonocnych łowach nad jeziorem Sołtmańskim w towarzystwie dwóch parobków - Borzyma i Wierzbina.
Niedaleko wjazdu na dworski trakt, na rosochatej, dziuplastej wierzbie Wierzbin dostrzegł, pomiędzy wykręconymi koronami, coś co przypominało ogromne gniazdo.
Wszyscy trzej obeszli pień starej wierzby wypatrując sęków do wspięcia się, ale nadaremnie.
Gdy na drodze pojawił się Wilek - chłopak od krów - nie trzeba było go zachęcać. Wdrapał się na drzewo jak kot i w okamgnieniu znalazł się przy gnieździe.
"Panie, toć to gniazdo diablicy" - krzyknął przerażony i błyskawicznie ześliznął się w dół.
Pomimo próśb i strachu Wierzbina i Borzyma, Pan nakazał zrzucić gniazdo. Gdy parobkowie zaczęli zrywać barwne szmatki, wyrzucać puch ptasi, rozległ się żałosny pisk, przechodzący w skomlenie i jęki.
Wiele straszliwej skargi było w tych głosach...
W pewnej chwili usłyszeli trzask gałęzi i na ziemię spadły cztery małe, czarne stworzenia. Skowycząc wiły się, pełzały, jakby szukając kryjówki, a okrągłe ślepka wyrażały bezmiar przerażenia.
Parobkowie połapali potworki w worek i po przybyciu do dworu, na dziedzińcu ustalono, że diablątka należy potopić.
Co uczyniono.
Dotychczas spokojne jezioro zafalowało, zakotłowało, pojawiły się wielkie grzywiaste fale tłukące o brzeg...
Gdy z wędrówki po ziemiach wróciła matka-diablica i ujrzała zburzone gniazdo i ani śladu dzieci, a przyłożywszy twarz do wilgotnej trawy ujrzała swymi wszystkowidzącymi oczami los swoich dzieci, trwoga ścisnęła jej diabelskie serce.
Pognała w stronę dworu i rozszalała z rozpaczy siała spustoszenie. Zrozumiała jednak, że jej moc jest zbyt słaba do walki z jeziorem, a woda dzieci nie odda.
Gdy znalazła się przy wiatraku, ujęła w swe ręce jego skrzydła machnęła nimi w dół, a wiatrak ostrym, zgrzytliwym dźwiękiem zaciągnął przejmującą melodię. Od tej pory jezioro szumiało, wór toczył się po dnie a powietrze przeszywało zawodzenie wiatraka.
Zaczęto uskarżać się na poczynania Pana ze Sztenbachu całkiem otwarcie, a Pana drażniły te wieści. Stał się zły i kłótliwy. Nocne zawodzenia wiatraka i szum jeziora spędzały sen z powiek, a wsłuchując się w te odgłosy, wyraźnie słychać było kwilenie diablątek, a wśród skrzypienia skrzydeł - melodię diabelskiej kołysanki.
Pan zaprzestał polowań, nic go nie cieszyło, czasami tylko wyruszał do Wydmin. Z którejś takiej wyprawy wracał, wraz z Borzymem, znacznie później niż zwykle, drogą obok wierzby...
W pewnym momencie ujrzeli na drodze czarną zjawę. To była Ona.
Podeszła do koni, ujęła uzdy i długo, długo trzymała...
Drogę do dworu konie odnalazły z pierwszym pianiem koguta, a Pan z Borzymem odetchnęli z ulgą.
Wkrótce okolicę obiegła wiadomość o chorobie Pana. Rzucał się na łóżku, krzyczał, przyzywał kogoś, a ukojenie przynosiła tylko kołysanka wiatraka.
Pewnego dnia wicher urwał wiatrakowi jedno ze skrzydeł i zamilkło granie, skończyły się kołysanki.
Pan zmarł.
A Borzym, nisko spuszczając głowę, rzekł "diabelskie melodie wiatraka ukołysały Pana do wiecznego snu".
Jezioro nadal pulsowało jak żywe, a diablątka wzywały matkę..."

Smutnawo się zrobiło...
Zastanawiam się skąd się wzięła ta legenda... Kiedyś dla ludzi inność była sprawką złych mocy, więc może jakaś kobieta, INNA niż niż pozostałe, może ułomna psychicznie lub fizycznie, mieszkająca z dala od wioski powiła czworaczki... co dla tych "normalnych" było sprawką diabła oczywiście.
Tak sobie tylko gdybam i dopowiadam, bo przecież powszechnie wiadomo, że w każdej legendzie jest odrobina prawdy... :-)




Grażyna i Jacek

8 lipca 2014

Szlakiem Mazurskich Legend - "Francuski strach z Gawlickiego Lasu" (2)

Kolejną legendą na szlaku jest Francuz :-)
Mijamy rzeźbę starego rybaka nad brzegiem jeziora Sołtmany, jedziemy kawałek prosto asfaltem po czym skręcamy w lewo, w drogę szutrową oznaczoną tabliczką "Legendy",



po kilku kilometrach przy leśnej drodze stoi kolejna rzeźba oznaczona jako "Francuski strach z Gawlickiego Lasu"



Niestety tabliczka z opisem legendy zniknęła. Zacytuję tekst legendy w takiej formie jaki był na tabliczce zanim jeszcze ktoś się nią zaopiekował:

"Mieszkańcy Możdżan i Jurkowa od klęski nieurodzaju bardziej bali się napoleońskich żołnierzy, wracających z dalekiej Rosji. Zmęczeni, głodni Francuzi plądrowali obejścia, grabiąc co się dało. Zwykle zostawali na jeden, dwa dni, po czym ruszali dalej. Jeden z żołnierzy został na Mazurach na zawsze. Udręczony klęską nie miał już sił myśleć ani o ojczyźnie, ani o cesarzu. Powiesił się biedak przy cmentarzu, na skraju Gawlickiego lasu. W zwłokach wisielca szybko zagnieździł się diabeł i od tej pory mylił drogi spóźnionym wędrowcom. Gonił ich po bezdrożach i męczył, aż do świtu. O brzasku wracał na wisielcze drzewo, by tam czyhać na następną ofiarę. Wszyscy wiedzieli, że koło cmentarza straszy. Starali się omijać to miejsce, bo straszył diabeł francuski, a nie nasz, swojski, mazurski."

Po klęsce wojsk napoleońskich z Rosją w grudniu 1812r wycieńczeni żołnierze francuscy jeszcze przez 2 lata wracali do swojej ojczyzny. Głodni odbierali siłą żywność mieszkańcom wsi przez które przechodzili. Zdarzało się, że tracący nadzieję na powrót do domu albo sensu życia po drodze popełniali samobójstwo. Tak się zdążyło w Gawlickim lesie. Według wiary w tamtym czasie, po duszę wisielca przychodził diabeł. Okoliczni mieszkańcy bali się zdjąć z drzewa ciało francuskiego żołnierza i go tam pozostawili omijając to miejsce szerokim łukiem.

 Jacek