28 maja 2014

Dzień Matki (wpis z lekkim opóźnieniem)

Nigdy nie zastanawiałam się nad korzeniami Dnia Matki :) aż do teraz.
Widocznie ciekawość rośnie wraz z wiekiem i siwiejącą głową ;P ;P ;P
Okazuje się, że sięga ono czasów starożytnych Greków i Rzymian, gdy kultem otaczano matki-boginie, symbole płodności i urodzaju.
Zwyczaj powrócił do XVII-sto wiecznej Anglii pod nazwą Niedziela u Matki :) - swoją drogą ładna nazwa ;) - dzień ten był wolny od pracy, matkom składano podarunki w zamian za błogosławieństwo :)
Święto przetrwało do XIX wieku, ponownie zaczęto go obchodzić po II Wojnie Światowej.
W Polsce zaczęto je obchodzić w 1914 roku w Krakowie :) i jest to stały dzień w roku czyli 26.05.
To święto ma na celu okazanie matkom szacunku, miłości, podziękowania za trud włożony w wychowanie... Różnie to w życiu bywa z tym trudem ze strony matek i z tą wdzięcznością ze strony dzieci, ale ogólnie święto jest bardzo sympatyczne, nie mniej jak Dzień Dziecka, Walentynki czy Dzień Kobiet i baaaardzo się cieszę, że nie zostało okrzyknięte świętem komunistycznym ;p

Tak się idealnie składa, że mamy dwie Mamy :* z tym, że jedna dość blisko (60 km od nas), a druga zbyt daleko żeby sobie wyjazd z dnia na dzień zaplanować (ok 300 km).
Do tej dalszej był telefon z życzeniami, a do bliższej wybraliśmy się rowerami i wyciągnęliśmy ją na wycieczkę rowerową w okół jeziora Ełk :D
Jeziorko niewielkie, ale urocze :)




Przed wyjazdem zostalismy oczywiście suto nakarmieni ;) Mama pomyka rowerkiem trochę tu, trochę tam, ale nie więcej jak 10 km, a my zafundowaliśmy jej ponad 20 :-o Miałam straszne wyrzuty sumienia gdy widziałam jej zmęczenie i nie było już odwrotu, musiała pedałować.


Mama niedawno miała angioplastykę... no ma się ruszać, ale umiarkowanie, a nam trudno było określić czy 20 km w jej wydaniu to duży czy umiarkowany wysiłek :/ Tym bardziej, że sama chciała ;) a gdy dojechaliśmy na miejsce to zamiast iść do domu popedałowała jeszcze z nami do Lidla po wodę :D
Dumna z niej jestem, ma już swoje lata, kupę chorób na karku, i.... dała radę :)))
Dwa lata temu zabraliśmy ją na wycieczkę do Świętej Lipki, bo lepiej gdzieś wyjść niż siedzieć przy stole.
Po powrocie był szampan, lody i kolacja :D
Rowerowa mama to mama Jacka :)
Moja na rower chyba nie da się namówić, ale może na nordic walking? ;)

Oczywiście wpadło kilka fotek plenerowych, np wielkie gniazdo łabędzie


i odpoczywające kaczusie :)


Przy promenadzie, z jednej strony, stoją dumnie rzeźby Królów Polskich :) 


a z drugiej strony inne, z których urzekła mnie jedna (Krzysztofa Mianowskiego) zatytułowana "Przemijający czas"...


Następnego dnia, przed wyjazdem wyciągnęliśmy mamę na spacer po Ełku, co też ją zmęczyło, bo mówi, że mamy długie nogi i musi przy nas prawie biegać ;) Oczywiście była zadowolona :)



Przechodząc obok jakiegoś zniszczonego budynku naszą uwagę przykuła umieszczona na nim reklama :D a że mamy rozbuchaną wyobraźnię, to najpierw zaśmiewaliśmy się z solarium "w takim miejscu" a później z całej reklamy, panienki na niej i ulicy przy której solarka się znajduje :))))



Śmiech to zdrowie przecież ;P
Do domu wyjechaliśmy o 12.

Na koniec Jacek podsumował, że to przecież setna rocznica obchodzenia Dnia Matki w Polsce! :D Faktycznie!

Lekko opóźnieni, ale Pozdrawiamy Wszystkie Mamy :)))



Grażyna i Jacek
         

20 maja 2014

Patataj... ;p

POMYKANIE OKIEM JACUSIA... ;)

Tak jak sobie zaplanowaliśmy 12.05. wybraliśmy się rowerami do Trójmiasta. O 4.30 dojechaliśmy na dworzec giżycki, a stamtąd pociągiem w kierunku Olsztyna. Wysiedliśmy w Wipsowie, gdyż był tam łatwiejszy wyjazd na trasę. Tym razem jeszcze nie skusiliśmy się na cały przejazd rowerowy ;) ale wszystko przed nami...  Przejeżdżając przez  Jeziorany przypomniało mi się słuchowisko radiowe z lat 70-tych kiedy to królował Program Pierwszy Polskiego Radia, a zamiast Radio Maryja było Radio Wolna Europa, którym zasłuchiwali się nasi dziadkowie :) Postój połączony  ze zwiedzaniem zaplanowaliśmy w Ornecie, bo niby miała być jednym z najpiękniejszych miast mazurskich, z najlepiej zachowanymi zabytkami. Niestety, cała stara część miasta ze stylowymi kamienicami z XIX i początku XX wieku są strasznie zaniedbane. Być może jest to spowodowane przeznaczaniem tych kamienic na mieszkania komunalne... Po krótkim odpoczynku i posileniu się kanapkami ruszyliśmy w dalszą drogę. Zaraz po wyjeździe z Ornety załapaliśmy się na deszcz, ulewa kilkunastominutowa przemoczyła nas dogłębnie, a gdy już prawie wyschliśmy dopadła nas kolejna dawka deszczu.
W Elblągu zrobiliśmy kolejny postój, niezbyt długi, bo pomimo zmiany koszulek na suche było nam zimno. Wyjazd z Elbląga był koszmarem. Nie mogliśmy znaleźć żadnych drogowskazów wyprowadzających z miasta,  nie wiedzieliśmy czy możemy pojechać obwodnicą elbląską na drogę krajową nr 7 (droga szybkiego ruchu) i czy można na nią wjeżdżać rowerami. Skorzystaliśmy z rowerowej nawigacji w telefonie co było błędem, bo nie dość że nadrobiliśmy przez to ok 20 km to jeszcze prowadziła koszmarnymi drogami złej jakości.


Około 20.30 dotarliśmy do Pruszcza Gdańskiego gdzie czekała na nas rodzina, kolacja i nocleg :D Dzień zakończył się wynikiem 202 km na siodełku rowerowym i kolejną ulewą...

Następne 4 dni to było jeżdżenie po Trójmieście, a że tam jest wszędzie daleko ;P to wyszło nam kolejne 180 km :-o


ORP "Błyskawica" - statek muzeum z II Wojny Światowej


Galeon "Dragon" - statek wycieczkowy, w Gdyni od 2007 r


MOLO w Sopocie

Droga powrotna w sobotę 17.05., częściowo pociągiem (z Gdańska do Elbląga), z Elbląga kierowaliśmy się na Lidzbark Warmiński. I znowu pod wiatr... W dodatku z jęczącą Grażynką, że jej ciężko! Pomyślałem nawet, że to ostatnia taka długa jazda, bo miałem już dość tego obrażania się na cały świat i na mnie, jakbym zmusił ją do tak długiej wycieczki i zamówił nie fajną pogodę :/
Niestety, w Ornecie wyjazd na Lidzbark Warmiński był zamknięty z powodu remontu drogi i tym sposobem wracaliśmy prawie tą samą drogą, dzięki czemu w Dobrym Mieście poznaliśmy bardzo fajnych młodych ludzi :)
W Lutrach musieliśmy znaleźć zjazd na Reszel, jednak nawigacja w mojej głowie, działająca jak do tej pory bez zarzutu, zawiodła po wjechaniu na drogę krajową nr 593. Po 1 km mieliśmy skręcać na Reszel a jechaliśmy około 3 km i tego skrętu nie było, dopiero wtedy się zorientowałem, że wjeżdżając na 593 mieliśmy skręcić w lewo, a nie w prawo... Mój błąd. Oczywiście zawróciliśmy ale 6 km było już nadrobionych.
Zatrzymaliśmy się dopiero w Świętej Lipce by uzupełnić zapas wody "Świętą Wodą" ;p i pojechaliśmy do Kętrzyna. Tam dotarliśmy już po godz. 20.00 zdążyliśmy jeszcze zrobić zakupy na kolację bo w lodówce tylko światło zostało. Ostatnie 45 km było jazdą w zupełnych ciemnościach (oświetlenie naszych rowerów pozostawia wiele do życzenia) ale w doskonale znanym nam terenie i z nawałnicą na ok 20 km przed domem. Do domu dotarliśmy po godz 23.00 z 216 km na liczniku, zupełnie wypompowani. Cała niedziela to regeneracja w łóżku z laptopem i przeżuwaniem prawie bez przerwy by uzupełnić spalone kalorie, moje kolana bardzo ucierpiały, nawet chodzenie sprawia mi ból.

POMYKANIE OKIEM GRAŻYNKI... ;) 

No to se chłopina ulżył :D "jęcząca Grażynka!" Przypomniała mi się Jęcząca Marta z Harrego Pottera ;P
I cóż mogę na to powiedzieć Kochanie? Nasuwa mi się jedynie: uh la la la I love you baby, uh la la la la love me tonight ...!!! itd :))))) Ewentualnie możesz sobie zmienić Grażynkę na nowszy model :P :P :P
Rzeczywiście w drodze powrotnej ZE ZMĘCZENIA włączyła mi się Maruda, której za nic nie mogłam uciszyć. To nie była złość personalnie skierowana DO czy NA kogoś, to była niemoc, bezradność, bezsilność i potworne zmęczenie :/ to były myśli kierowane do samej siebie: :cienias z Ciebie Zołzo!", to było pomniejszanie swoich wyczynów, możliwości, zdolności i niszczenie swojego ego.
I tu macham do Moni, wiem co czułaś TAM, wtedy...
"Ale to już było... i nie wróci więcej...." hihi będę się dzisiaj słowami piosenek podpierać :D
Wyjazd uważam za bardzo udany. Pogoda rzeczywiście nam nie sprzyjała, główną przeszkodą był silny, porywisty wiatr, zwłaszcza w drodze powrotnej. To on powodował, że po 100 km jazdy miałam ochotę wracać pociągiem. Dwa czynniki spowodowały, że tego nie zrobiłam: 1. wstyd przed sobą i całym światem, że wymiękam, 2. było mi żal kasy ;)
We wtorek (po poniedziałkowych 200 km) zrobiliśmy oblot Sopotu i Gdyni. 3-Miasto ma dość dobrze rozwiniętą, nadmorską (i nie tylko) sieć ścieżek rowerowych, więc jazda była sama przyjemnością, nie licząc zmęczenia, które nas nie opuszczało.
Sopot bardzo lubię,


wejście na dechy (widoczne u Jacka) odkąd pamiętam, zawsze było płatne, ale teraz to lekka przesada 7.50 za osobę. Są też mola w Brzeźnie i Orłowie, może nie tak okazałe ale spełniają swoje role :) I to za darmo!


Miły pan pozwolił mi nawet sfotografować swoją zdobycz - Belonę :) 




Z Orłowa pojechaliśmy do Gdyni na Skwer Kościuszki. Jej! Wieki tam nie byłam (kiedyś w smażalni ryb pracowałam ;P), ale niewiele się zmieniło :)
Stoi dostojny Dar Pomorza... :)


... jak i...


Tego dnia, objeżdżając to i owo przejechaliśmy kolejne 80 km, a popołudnie i noc spędziliśmy u mojej przyjaciółki Agi.
Aga to osoba wyjątkowa, która w moim serduchu ma wyjątkowe miejsce... i której z tego miejsca DZIĘKUJĘ ZA WSZYSTKO!!! :* :* :*

Cudnie było zawieszać się nad takimi widokami :) Ale morze nie zawsze jest tak spokojne...




Następnego dnia mój tata miał urodziny :) Nikt (oprócz mojego rodzeństwa) nie wiedział, że będziemy :D No właściwie to "prawie" nikt, bo Pisklak miał niezły ubaw pisząc z Endo, że tylko rodzice nie wiedzą bo cała reszta dokładnie śledzi każdy nasz ruch :)))) 
Do taty zadzwoniłam z życzeniami, upewniał się czy będziemy w czerwcu ;p  
Niespodzianka się udała! Było miło i przyjemnie :) 

Czwartkowe popołudnie było zarezerwowane na kibicowanie młodemu z rodziny podczas zdawania testów sprawnościowych do gimnazjum sportowego, które oczywiście zdał :) 
Natomiast wieczorem pojechaliśmy do Pruszcza gdzie spędziliśmy noc, a rano zajmowaliśmy się moją bratanicą :D
Piątek był dniem kilku spotkań i okazało się, że zabrakło nam czasu na odpoczynek przed powrotem do domu... W ciągu 5 dni mieliśmy w nogach 400 km i kolejne 200 do zrobienia. 
Mieliśmy nadzieję, że droga powrotna będzie chociaż z wiatrem, ale było jeszcze gorzej niż jadąc do 3-Miasta :/ do tego chwilowe zgubienie drogi, skurcze mięśni ud, silne nudności... Nie było mi fajnie. Gdy w drodze powrotnej dojechaliśmy do Dobrego Miasta szukaliśmy miejsca żeby usiąść, zjeść i odpocząć. Przycupnęliśmy na trawie za przystankiem autobusowym i gdy pałaszowaliśmy kanapki podjechał do nas na rowerze młody chłopak pytając czy jedziemy z daleka :) Wymiana 2 zdań i zaproszenie na kawę! Byłam w szoku, bo z zasady jestem ZBYT ostrożna, ale tym razem chęć odpoczynku i kawy była zbyt silna ;p 
Młodzi ludzie prowadzą sklep i serwis rowerowy "Vinci Projekt", zajmują się w swoim mieście rozwojem dróg i imprez rowerowych, można ich znaleźć na FB (facebook.com/pumptrack.dobremiasto), a jeśli ktoś znajdzie się w Dobrym Mieście i będzie "umierał" ze zmęczenia to ONI na pewno nie odmówią kubka kawy i miłej pogawędki :)))) 
Teraz już wiem dlaczego droga na Lidzbark Warmiński była zamknięta, mieliśmy być własnie w Dobrym Mieście :D 
Rozmowa i kawa dodała mi energii. Może nie na całą drogę, na jakiś czas, jednak Maruda tylko czekała na słabszy moment. Kilka razy schodziłam z roweru i prowadziłam go na podjazdach, bo gdy nogi poczuły opór natychmiast przestawały współpracować. Okropne uczucie... 
Dopiero z Kętrzyna poczułam moc. To było 45 km szybkiej jazdy. Nie mam pojęcia czy wiatr się odwrócił, czy ucichł, czy Maruda odpuściła, bo doszła do wniosku, że i tak nic nie wskóra, czy bliskość domu tak na mnie zadziałała, czy też prośby-modlitwy do SW, że mam serdecznie dość życia pod wiatr i może trochę odpuści... 
A może wszystko razem, po trochu? :) 
Do domu dojechaliśmy o 23.10, podróż rowerami (z przerwami) zajęła nam 15 godz! Mówiłam, że przez 2 tyg nie spojrzę na rower, a wczoraj byłam już gotowa upiec Jackowi chałkę czy gofry i zawieźć do pracy ;) Mówiłam też, że to ostatnia tak długa podróż na siodełku, a w niedzielę oświadczyłam, że nie mogę odpuścić całego przejazdu do 3-Miasta bo taki był/jest plan... :) 
Gdy ból i psychiczne "zeszmacenie" mijają, marzenia powracają, a te nieosiągnięte ze zdwojoną siłą... 
Czyli Noc Świętojańska należy do nas :D

Grażyna i Jacek

11 maja 2014

Stresotwórczy twór czyli sakwy!

Pakujemy się.
Wcale to łatwe nie jest, jeśli wszystko musi się zmieścić w sakwach.
Wszystko co niezbędne w wersji minimalistycznej :-D
Muszą być ubrania rowerowe i wyjściowe, buty na zmianę, woda, żarełko na drogę, dętka, pompka, zestaw narzędzi, środki opatrunkowe, przeciwbólowe, aparat fotograficzny i co tam jeszcze się przypomni ;-)
Oooo i dopalacz w formie gorzkiej czekolady :-))))
Planowałam pakowanie od tygodnia, kazałam kartonik sobie z piwnicy przynieść (to taki mój patent), żeby wrzucać do niego co nam przyjdzie do głowy. W godzinie "0" przeglądamy czy aby na pewno WSZYSTKO jest potrzebne, robimy segregację i się pakujemy. Nie warczymy na siebie nigdy bo mój mózg pracuje na pełnych, babskich obrotach (od gaci począwszy na żarciu skończywszy), a Jackowy technicznie (nigdy nic nie jest potrzebne ;-P), więc w drogę sobie nie wchodzimy ;-)
Jednak tym razem lenistwo trzymało mnie tak mocno w swych objęciach, że kartonik stał pusty i dziś rano wrócił do piwnicy, a ja wytężam umysł i pytam z obłędem w oczach "co jeszcze, co jeszcze???" :-o
Górna sakwa upchnięta po brzegi naszymi ubraniami i zapięta. Tam już nic nie wlezie, zostały boczne, są niewielkie. Zawsze to Jacek jeździł jak wielbłąd, ale tym razem zabieram i ja jedną taką wioskową (sakwę), której nie cierpię, ale cóż... gdzieś te buciory trza wpakować i aparat też mały nie jest :-)
Jesteśmy prawie gotowi tylko wyspać jeszcze będzie się trzeba i tu zaczyna się górka... bo ja to z tych bardzo przeżywających, rozkminiających, przewidujących, zamartwiających, itp itd i czuję jak mój cały organizm pracuje na obrotach ponad normę, w głowie myśli szaleją, serducho czaczę odwala i ze spaniem może być problem :/ Zawsze jest tak samo, a przed nami pobudka o 3.30, 100 km jazdy pociągiem i ok 200 km rowerem :-) - ta przerwa na mapie to pociąg.



Powtarzam sobie jak mantrę: "będzie cudnie! jesteś wielka! (w sensie duszy, nie ciała ;-P), dasz radę! nie padniesz! a jak padniesz to powstaniesz!!!" :-D :-D :-D

A tak w ogóle dziś jest miesięcznica NASZEGO blogusia :-))) Jakże ten czas zasuwa... i podsumowując wszystko do kupy wypadałoby powiedzieć: "WITAJ PRZYGODO, a chwilo TRWAJ!!!" :-D



Grażyna

9 maja 2014

Gdzie diabeł mówi dobranoc...

Grażyna: Zwiedzanie i odwiedzanie jest świetne, ale opisywanie i czytanie tego, co już zostało napisane, NUDNE :/ No może nie do końca, bo sami, dzięki wędrówkom, zmuszamy się do zgłębiania wiedzy, choć pobieżnie ;P W poniedziałek ruszamy w kolejną długą trasę. Częściowo pociągiem, do Olsztyna i dalej do 3-Miasta rowerami :) Z prognoz wynika, że ma lać, niech leje, my dzisiaj kupujemy bilety na poniedziałek i już żadna błyskawica nas nie powstrzyma :D 180 km woła nas!!! :)

Jacek: Długie wyjazdy zawiesiliśmy na kilka dni by oszczędzać siły na przyszły tydzień. Wczoraj była krótka przejażdżka do Węgorzewa. Miasto to nie ma polskiej historii, powstało jako osada przy drewnianym zamku Krzyżackim wybudowanym u ujściu rzeki Węgorapy do jeziora Mamry w roku 1335. Zamek był wielokrotnie niszczony i przebudowywany i w tej chwili zupełnie nie przypomina zamku :)

Grażyna: Można go w necie zobaczyć. Jestem tak rozczarowana jego wyglądem, że nawet aparatu nie chciało mi się wyciągnąć. Na starą, czerwoną cegłę nałożono tony tynku i pomalowano na "żółto". Nie wiem kto wydał na to pozwolenie... To, że TO zamek dowiedzieliśmy się czytając informacje o Węgorzewie, bo wcześniej mijaliśmy go dziesiątki razy i przez myśl mi nie przeszło, że to Zamek Krzyżacki... To sobie pomarudziłam ;P

Jacek: Do roku 1945 zamieszkiwała tu ludność niemiecka wysiedlona po II Wojnie Światowej i zastąpiona przez polskich osadników. Miasto wcześniej nosiło niemiecką nazwę Angerburg (od nazwy zamku) i polską Węgobork.  Główna droga przebiegająca przez miasto, około 15 km na północ za miastem, kończy się szlabanem z napisem "Granica Państwa" do której nie można się zbliżyć, (nie mówiąc już o fotografowaniu) bo pojawia się pan uzbrojony po zęby i oświadcza, że przebywanie w tym miejscu kosztuje 200 zł. Naprawdę można pomyśleć, że w tym miejscu "diabeł mówi dobranoc", tam kończy się nawet asfalt :)

Grażyna: :)))) Chyba tylko Jackowa legitymacja uchroniła nas przed tym mandatem ;P Podjechaliśmy pod szlaban, zaczęliśmy ustawiać aparat do foty, a tu za nami pyr, pyr, pyr pan w mundurku na skuterku :) Przedstawił się, poprosił o dokumenty (ja oczywiście bez!), ale że nie był typowym służbistą to z nami porozmawiał, wyjaśnił to i owo. Powiedział, że takich delikwentów co to uda się im fotę strzelić przy szlabanie (lub słupach granicznych) i wstawiają je później na portale społecznościowe, to własnie przez te portale ich wychwytują i nakładają mandaty... Trzeba się mieć na baczności ;P Na koniec zapytałam pana czy w takim razie zrobi nam fotkę przy tym szlabanie :)))))) Oczywiście to był żart ;) Zresztą nie raz mieliśmy szczęście włócząc się zbyt blisko granic :D np z Białorusią... Ale zaczynam zbaczać z tematu przewodniego na tematy, które mnie bawią ;P No to lecimy dalej z Węgorzewem :) a właściwie po Węgorzewie ;)

Jacek: W budynku dawnego dworca kolejowego znajduje się Muzeum Tradycji Kolejowej (do 1992 r. kolej została rozwiązana).



W muzeum znajduje się wystawa poświęcona zabytkom techniki kolejnictwa. W kolekcji można zobaczyć stare urządzenia, kasy biletowe, mundury kolejarzy i inne ciekawe eksponaty, np bardzo nietypowy pojazd szynowy :P


W mieście jest też Muzeum Kultury Ludowej, które zawsze jest zamknięte gdy tam jesteśmy :/





Węgorzewska placówka jest świetnym dowodem tego, że pod hasłem "muzeum" może kryć się coś więcej niż zakurzone eksponaty. Gromadzone od niemal czterdziestu lat zbiory prezentowane są na wystawach stałych i czasowych. Ekspozycja przedstawiająca dawne rzemiosła wiejskie i małomiasteczkowe. Przy muzeum działa pracownia garncarska, w której każdy może spróbować lepienia garnków. Muzeum organizuje też wiele imprez o zasięgu wykraczającym poza granice regionu, a nawet kraju. Szczególną popularnością cieszy się sierpniowy Międzynarodowy Jarmark Folkloru, a kilka dni 17/18 maja odbędzie tu Noc Muzeów.

Grażyna: Nie wiem dlaczego ale nie lubię "zapuszczać" się w te strony, może dlatego, że moje drogi prowadzą do Giżycka, tam jest moje serducho :)
Węgorzewo na pewno ma swój urok. Ścieżka rowerowa nad kanałem, przystań jachtowa, jezioro Mamry z pięknym, nowym kąpieliskiem... ale i tak planując krótkie wypady wybieram Giżycko :)
Wracając do domu wybraliśmy drogę przez Harsz, maleńką, cichą wioskę pełną bocianów, gdzie na chwilę się zatrzymaliśmy podziwiając to co znane, a co, w zależności od pory roku czy dnia, zawsze wygląda cudnie, inaczej....



Gdy siedzieliśmy nad jeziorem powiedziałam do Jacka: "popatrz jacy z nas szczęściarze :)" na co on odpowiedział: "tak, a cały majątek mamy w sakwie!" Haha :))) Dokładnie tak jest :)


Udało nam się nie zmoknąć, choć chmurzyska mocno się kłębiły i groziły :) Lało i grzmiało gdy już byliśmy w domu i posilaliśmy się naleśnikami :)
Po burzy zawsze jest słońce (tak jak w życiu), a nad moją piękną, zieloną o tej porze roku, mirabelką zawisła nawet tęcza :D


"Nie wierz swym oczom - szepnął wiatr - jeżeli kochasz sercem patrz..." 



Grażyna i Jacek

7 maja 2014

Rozchmurzanie zachmurzonego :)

Zimno.
W przenośni i dosłownie.
A skoro zimno to trzeba się jakoś rozgrzać :) Herbata z cytryną nie pomogła, kawa tym bardziej nie, Jacek w pracy więc taka rozgrzewka odpada ;p a myśli jakoś tak deszczowo krążą i nie chcą odpuścić...
Zresztą to zimno nie tylko za oknem ale i we mnie się dziś ulokowało.
Bywa i tak.
Czas więc pogrzebać w miłych wspomnieniach :) Otworzyłam mój czarodziejski folder z napisem FOTOWO i padło na Stańczyki :)
Czarodziejskie miejsce :)
Mosty w Stańczykach (najwyższe w Polsce), to elementy nieczynnej linii kolejowej łączącej Gołdap z Żytkiejmami


W roku 1917 ukończono budowę mostu południowego, a w roku 1918 północnego. Konstrukcja mostów jest przedmiotem sporów budowniczych, inżynierów i pasjonatów. Wg niektórych źródeł most południowy jest wykonany solidniej, z żelbetu, natomiast północny powstawał w warunkach wojennych przy pomocy wojsk kolejowych i jeńców rosyjskich i częściowo jest wypełniony balami drewna. 
Jeszcze do niedawna mosty były wykorzystywane przez pasjonatów do skoków na bungee, ale obecnie jest to teren prywatny, wstęp płatny, a skoki zostały zakazane... 
Z innych źródeł natomiast można się dowiedzieć, że prawdopodobnie oficjalne otwarcie mostów odbyło się w roku 1927... 



Mosty wywołują u mnie dreszcz emocji z racji swej wielkości, niewidzialnej mocy i wyobrażeń ile ludzkich rąk ciężko przy nich pracowało. Przecież lata dwudzieste ubiegłego wieku to nie rozwinięta technika komputerowa i sprzętowa, tylko kawał kartki, dobrze naostrzony ołówek, ogromna, ludzka wiedza i praca fizyczna. 
Kolejne mosty, znajdują się w Kiepojciach 


na nieczynnej linii Botkuny-Żytkiejmy 


Pięknie wyglądają z lotu ptaka, ale skrzydła nie chcą mi wyrosnąć... ;P
Ech, ta techniczna strona opisywania lepiej idzie Jackowi, mnie ewidentnie męczy ;p
Ja jestem od zachwytów i widzenia tego niewidzialnego :D :D :D

Mostów i wiaduktów zapewne jest wiele (wcześniej opisany z Grądów Kruklaneckich), chciałabym jeszcze te w Olsztynie zobaczyć i w Botkunach... Lato przed nami, rowery i nogi mamy sprawne, więc będzie co planować :)))

Zeszłoroczny wypad rowerowy do Stańczyków był wyjątkowy bo mieliśmy wyjątkowe towarzystwo i zapewne stąd mój powrót sentymentalny :) żeby myśli rozchmurzyć...
Przejechaliśmy wtedy coś ok 160 km, a w 3 dni wypedałowaliśmy 300 km. Zgrywaliśmy się bezbłędnie :) zachwycaliśmy podobnie, a na koniec we dwie odstawiłyśmy taniec rowerowy :)))) - panowie musieli nas "łapać" w kadr ;p (zdjęcie ulepszone przez B :D)


Znam te miejsca na pamięć a ciągle wpadam w zachwyt :)
Za moim oknem rośnie mirabelka, obserwuję ją co roku z takim samym zachwytem :)
Wiosną wygląda tak:


a zimą tak:


Pomiędzy wiosną a zimą jest zieleń liści i żółć owców ;)

Czasami wystarczy spojrzeć za siebie, żeby ujrzeć piękno


albo skierować wzrok ku górze...


... i wszystko staje się jakieś prostsze, oczywistsze i poukładane :)
I tym sposobem, trzymając piątą godzinę hennę na włosach, powstał kolor błękitny z szarego, nawet jeśli nie za oknem to na pewno w głowie ;) - przysięgam, że nie NA głowie ;p ;p ;p



p.s.
...a ciepełko samo się odnalazło :D

Grażyna

4 maja 2014

Możemy więcej... :)

JACEK: 
Ile kilometrów można przejechać rowerem jednego dnia?
Mam na myśli amatorów, bo zawodowi kolarze bardzo duuużo, ale i prędkości rozwijane na szosówkach są dużo większe, wiec potrzebują mniej czasu na pokonanie tego samego odcinka, dzięki czemu ich mięśnie nie potrzebują tak częstego odpoczynku :)
To co widać na załączonej mapce jest to czas przejazdu, postoje były spauzowane.


Tak jak zapewne wielu przed nami, tak tym razem to MY postanowiliśmy sprawdzić ile możemy przejechać i wybraliśmy się w długą trasę :)
Ze względu na długość trasy skupiliśmy się na "przelotach" a nie na zwiedzaniu.  Wyjechaliśmy jak zwykle za późno, było już po 9.00, ruszyliśmy dobrze znaną nam trasą do Kętrzyna, "stopując" się na wzajem by nie jechać za szybko i oszczędzać energię na dalszą część podróży :) W drodze do Kętrzyna natknęliśmy się kilkakrotnie na roboty drogowe z ruchem wahadłowym, a jazda za samochodami, usiłując dotrzymać im tempa i nie blokować tych za nami, to prawdziwy trening cardio i potrafi wykończyć na odcinku dłuższym niż 2 km.
W Kętrzynie tym razem udało nam się znaleźć stajnię o której już pisaliśmy :)



a w parku zrobiliśmy pierwszy postój na przekąskę, którą był lód migdałowy z Lidla :P


Z Kętrzyna kierowaliśmy się do Mrągowa, 27 km gładziutkiego "szybkiego" asfaltu, godzinka szybkiej jazdy.
Mrągowo. Stare miasto, ciasne i zapchane samochodami, uliczki brukowane, a sposób ułożenia kostki kamiennej może sugerować, że powstały wiele lat temu. Nie zachował się dokument lokacyjny miasta, ale na jednej z pieczęci widnieje rok 1348.


Tu dopiero był czas na główny posiłek, parę fotek i odpoczynek przed dalszą drogą.



Z Mrągowa ruszyliśmy do Pisza. Ok 50 km, 2-3 godz jazdy po dobrej nawierzchni i bez niespodzianek. Po drodze tylko jedna miejscowość zwróciła moją uwagę, a mianowicie Ruciane Nida. Przez ponad 2 km ciągnęła się ścieżka rowerowa ułożona z kostki, taki naturalny spowalniacz służący też do wytrzęsienia posiłku w jelitach już przy prędkości ciut większej niż biegowa ;p
Nieraz się zastanawiałem czy ten co projektuje taką ścieżkę rowerową z kostki jeździł kiedykolwiek rowerem, a może to ma na celu promocję miasta? Jadąc wolniej więcej można zobaczyć, częściej się zatrzymać i na straganach, z mazurskimi pamiątkami prosto z Chin, zakupy zrobić...
Parę minut po 16.00 dojechaliśmy do Pisza.
Zatrzymaliśmy przy rynku zastanawiając się co można zobaczyć w tak okrojonym czasie jaki nam pozostał do zmroku.


Do domu około 70 km, ponad 3 godz jazdy przy zmęczeniu, które już się zaczęło odzywać.
Kilka fotek udało się zrobić,


rzeka Pisa


zjeść posiłek też ;)


i o 17, zgodnie z planem, ruszyliśmy do Orzysza.

Wyjazd z Pisza po kostkowej ścieżce rowerowej nie należał do fajnych. Natomiast droga Pisz-Orzysz jest fajna i szybka, raj dla szosówek :))) (dla nas aż tak szybka już nie była, bo trochę pod wiatr i przejechane dotychczas 130 kilometrów dawało się odczuć w nogach) z mnóstwem podjazdów i zjazdów.
Przed Orzyszem zatrzymaliśmy się tylko na chwilkę żeby założyć kurtki.
Na ok 167 km zrobiliśmy ostatni postój by dać odpocząć nogom, spiętym mięśniom karku i na węglowodanowy posiłek, bo brakowało paliwa ;)


Zmrok nas zastał kilkanaście km przed domem, ciemno zrobiło się błyskawicznie, albo to my już tak wolno jechaliśmy.


Do domu dojechaliśmy parę minut po 21.00 a cała wycieczka z wszystkimi postojami zajęła nam 12 godzin.
Nawiązując do wstępu, jechać można długo i daleko oczywiście w cudownym towarzystwie :D, tylko doba/dzień okazuje się za krótki, a człowiek nie jest ze stali i z sił też w końcu opadnie :/

GRAŻYNA: 
Ten wyjazd dla mnie początkowo był dość trudny. Głowa naładowana nie fajnymi informacjami dnia poprzedniego i sprawami na które wpływu nie miałam, próbowała usadzić mnie w 4 ścianach.
Jednak Jacek nie odpuszczał, nawet nie pytał, tylko zarządzał (celowo zresztą jak później przyznał) czym irytował mnie bardzo! Jednak przemilczałam to co na język mi się ciskało i posłusznie szykowałam się do wyjazdu... ;P
Już po 40 km wszystko się wyprostowało za sprawą jednego telefonu, więc dobrze się stało, że nie zostaliśmy w domu :)
Dwa razy robiliśmy podejścia do tak długiego wyjazdu, zwanego treningiem i dwa razy, dzięki usterkom, byliśmy zmuszeni skracać trasę. Tym razem też były takie alternatywy, ale udało się bez skrótów, a od Pisza prowadziła tylko jedna droga ;)
200 km na rowerze... gdy o tym myślę trudno mi uwierzyć, bo przecież to ok 2-3 godz spokojnej jazdy samochodem :) a my machaliśmy nóżkami posuwając się do przodu ze średnią prędkością 22 km/h...


Tego dnia zwiedzanie nie miało dla mnie większego znaczenia. Czekała nas długa droga, zmęczenie, mało czasu na szukanie ciekawych miejsc, do tego było bardzo zimno (o 9 rano tylko 5 stopni brrrrr...), dość wietrznie i wg prognoz miał padać deszcz. Nie było wielkich przygotowań dzień wcześniej, rano upychaliśmy do sakwy to co nam się przypomniało i cieszyłam się tylko, że w ostatniej chwili koszulki techniczne dorzuciłam bo dzięki nim nie marzliśmy :)
Jechało się dobrze, boczny wiatr właściwie nie przeszkadzał, czasami pomagał. Były momenty, że myśli odrywały się i biegły nie tam gdzie trzeba, ale rozmowy na zupełnie inne tematy pomagały wrócić im na dobrą drogę :D
Podczas tej jazdy zapadła też ostateczna decyzja dotycząca moich rozpaczliwych prób biegowych z kontuzjami... - zawieszam bieg na rok. Jak to boli wiem TYLKO ja....

Uwielbiam maj na Mazurach, bo to czas żółtych pól i łąk: rzepak i mlecz :))) przeplatających się ze świeżą zielenią i pięknym błękitem nieba.


Cudnie nasze pola wyglądają i jeszcze cudniej pachną nagrzane słońcem :D Piękniejszych widoków NIE MA! To taki balsam dla duszy :)
W tym roku wszystko mamy wcześniej o 2-3 tyg bo zima i dla Polski wschodniej była łaskawa, choć dziś rano na trawie był szron, a na termometrze za oknem -3 stopnie :o

Dla mnie ta wycieczka miała podobny wymiar jak i dla Jacka: sprawdzić naszą wytrzymałość.
Kondycję budujemy od ponad 2 lat, czas najwyższy zmusić organizm do cięższej pracy ;P
Tym razem poszło nam całkiem dobrze :D
Dobrze jest mieć cel podróży, ale bezcelowe pedałowanie we dwoje jest jeszcze przyjemniejsze... :)
Nigdy nie wiemy co niesie ze sobą nowy dzień, ale tym razem przyniósł dużo dobrego, a przede wszystkim wiarę w siebie i w to, że MOŻEMY WIĘCEJ! :D :D :D