29 października 2014

Moja mała twórczość...

Ok, peany na cześć Jackowego biegu zostały wzniesione, to mogę sobie już coś skrobnąć ;-)
Nie chciałam szczęśliwości Połówka (i poniekąd mojej też, bo byłam zapalnikiem jego biegów) zagłuszać swoimi przemyśleniami i chwaleniem się.
A tak! Będę się chwalić! :-)
Muszę to zapisać czarno na białym, żeby nie zapomnieć...
     Pisanie bloga - to pomysł Jacka, cykl Szlakiem Mazurskich Legend - to pomysł mój :-)
Parę lat temu przejechaliśmy ten szlak, kupiliśmy książkę Pani Tressenberg , zrobiliśmy zdjęcia, ale teraz mieliśmy NASZE miejsce, żeby się nimi podzielić.
Nawet do głowy mi nie przyszło, że legendy spowodują iż dostanę ciekawą propozycję...
Otóż pewnego dnia, pewna znajoma (uściski serdeczne Jolu :-*), z którą znamy się tylko z sieci (jeszcze nie miałyśmy okazji wypić wspólnie kawy), zaproponowała mi napisanie artykułu do biuletynu kulturalnego, wydawanego przez Gminny Ośrodek Kultury.
Temat miał być wakacyjny o zabarwieniu kulturowym.
Zaskoczenie było ogromne!
Po chwilowej radości i euforii, dopadło mnie zwątpienie i rezygnacja choćby z próby napisania czegokolwiek...
Bo co innego pisać sobie pamiętnik i wracać w nim do różnych tematów, a co innego pisać dla kogoś...
No ok, wiem, że to co tutaj piszemy jest dostępne wszędzie i nawet nie jestem w stanie wytłumaczyć dlaczego piszemy... ale pisanie konkretnego tematu dla kogoś jest zupełnie czymś innym, zobowiązującym.
     Brak wiary w siebie... w swoje możliwości i umiejętności. Już wiele razy w życiu uwstecznił mnie bardzo... ale nie chciałam po raz tysięczny podkulać ogona i uciekać... przed sobą...
Napisałam e-maila, że napiszę ten artykuł. Nie schowałam się tym razem w mysią dziurę.
Najpierw poszłam do biblioteki, żeby rozwinąć temat szperając w książkach, ale kiedy nie mogłam znaleźć tego czego szukałam, pomyślałam, że moja wiedza jest na tyle duża, żeby poradzić sobie bez książek. Tym bardziej, że miałam tylko jedną stronę na łamach biuletynu :-)
Wymyśliłam, że będzie to forma listu ze zdjęciami, napisałam...
Po kilku dniach wróciłam do tekstu, naniosłam poprawki i wysłałam...
E-mail zwrotny brzmiał jakoś tak: "Grażynko, biorę to!" :-)
I co? I już?... A gdzie poprawki? Gdzie odrobina czepialstwa, że styl, że zdania, że... Nic?
Nic! :-D
Po jakimś czasie dostałam swoją gotową już stronkę w elektronicznej formie


Dużo radości i satysfakcji mam z wykonanej pracy. Zarobione pieniążki przeznaczyłam na zakup małej, granatowej torebki. Chciałam mieć pamiątkę :-)
Kilka dni temu, pocztą naszą powszechną, dotarła wielka koperta z papierowym wydaniem Puzderka Kulturalnego, a w nim również MÓJ wakacyjny list :-D  Znalazłam też piękne podziękowania, które bardzo mnie wzruszyły...


Cieszę się, że żyję w epoce internetowej... :-)
Marzenia... ostatnio usłyszałam, że są niczym! Są po to żeby je spełniać...
Bardzo bym chciała spełniać swoje marzenia w taki sposób, aby nigdy nie zapominać o innych.

Czekając na Jacka, gdy biegł półmaraton, pstryknęłam tory kolejowe, drogę jak życie...


To co za plecami to przeszłość, której nie da się cofnąć, zmienić, naprawić... była, minęła...
To co widać, TO DZIŚ!!! Najważniejszy moment naszego życia i na nim trzeba się skupić.
Ta odległa dal, to przyszłość, której nie ma... bo kto z nas może być pewien, że jutro się obudzi? "Carpe diem"! mówił Horacy, więc postaram się go chwytać za wszelką cenę, bo życie mam tylko jedno...



Dziękuję Jolu, za zbudowanie kawałka wiary we mnie, w moje JA! :-*
Grażyna

27 października 2014

III Bieg Nadwiślański Szlakiem Doliny Dolnej Wisły.

Jacek:
26.10.2014r udaliśmy się do Tczewa na mój pierwszy półmaraton.
Niewiele po 8:00 odebraliśmy mój pakiet startowy i poszliśmy na spacer po mieście.


Zaskoczył nas park, był wielki i jesienny, niekończące się alejki do spacerów.



O 9:30 wróciliśmy w miejsce gdzie czekały już autobusy wiozące biegaczy na start.


Zawodników jak na taką imprezę było niewielu bo tylko 176.


Na starcie rozgrzewaliśmy się po swojemu, każdy jak umiał.


Strzał startera i ruszyliśmy.
Pierwsze 5 km biegłem z młodszym panem w tempie, które wydawało się niezbyt szybkie, gdyż bez problemu prowadziliśmy konwersację. "Pogadalim sobie jak Kaszeb z Mazurem", bez uczucia wysiłku, po czym pan uznał, że mu za wolno i zostałem sam. Ja nie chciałem przyśpieszać, chociaż czułem jeszcze wtedy moc i wiedziałem, że mogę szybciej. Musiałem oszczędzać siły, chciałem zmieścić się w 2 godzinach (tempo jednak i tak okazało się z byt szybkie bo nie wystarczyło mi sił do końca biegu). Tu zabrakło mi jak zwykle wyczucia, nie mogłem na bieg zabrać swojego osobistego trenera i Pacemakera zarazem w postaci Grażynki. Nie wziąłem też na trasę ani wody ani izotonika ani nic na wzmocnienie na wypadek spadku energii, a na trasie poza wodą w 2 punktach nic więcej nie było. Jak się później dowiedziałem tak już jest w biegach o tak małej ilości uczestników.
Biegłem tak do 11 kilometra, gdzie zaczął się niekończący podbieg, a ja zacząłem tracić energię i słabnąć. I tu prócz zbyt szybkiego początku, zemścił się również brak długich wybiegań w ostatnim miesiącu. Podbieg nie chciał się skończyć, a moje tempo spadało powyżej 7 min/km.
Podbieg skończył się dopiero po 15 kilometrze, byłem wykończony.
Na 16 km zrównała się ze mną pani której próbowałem dotrzymać tempa. Udało mi się to przez kilometr (bo było z górki), a później musiałem odpuścić.
Ostatnie 4 km były już człapaniem w żółwim tempie i patrzeniem jak wyprzedzają mnie kolejni biegacze. Czułem bezsilność, niemoc i nie wiem co jeszcze. Złość?
Kiedy minąłem 20 km dogonił mnie pan (również biegnący swój pierwszy półmaraton), spytał: "damy radę?", odpowiedziałem, że to już ostatni kilometr i głupio nie dać i pobiegliśmy razem.
Przed skrętem w bramę na boisko szkolne, gdzie była meta usłyszeliśmy doping i brawa od zabezpieczających bieg: policjanta, strażaka i wolontariuszy którzy zauważyli dwóch biegaczy wyglądających jakby mieli za chwilę umrzeć.
Wolontariusz trzymający w rękach tabliczkę 21 km biegł obok prawie do samej mety, a my na bieżni boiska próbowaliśmy wykrzesać z siebie resztki energii by przekraczając linie mety nie wyglądać jakby to były nasze ostatnie sekundy życia. A gdy za linią mety zobaczyłem Grażynkę czekają na mnie z rozpostartymi rękoma, odzyskałem powera na żwawszy finisz :-)


Patrząc na moją fotę z przekraczania linii mety dopatrzyłem się, że mój towarzysz ostatniego kilometra odpuścił na ostatniej prostej, wbiegając o 2/3 tejże prostej za mną i o 10 sek później.


Czas w/g SMS od organizatorów 2:07:34, miejsce open 162 na 173 osób które przekroczyły linię mety, natomiast jak widać na zegarze 2:07:43.


Nie zamknąłem biegu ;-P
Za mną wbiegło jeszcze parę osób, ale niewiele brakowało.
Najśmieszniejsze jest to, że w/g pomiaru czasu na 10 km miałem 52 minuty. Niby człowiek uczy się na błędach, a ja ze swoich krótszych biegów nauki nie wyniosłem.


Wiosną spróbuję jeszcze raz, tym razem w masówce z Pacemakerami.
A do tego czasu, od lutego, chociaż raz w miesiącu będzie  jeden wybieg 20 kilometrowy.

Grażyna: 
Ech...
Jak trudno patrzeć, czytać i czuć gdy samemu biegówek założyć JESZCZE nie można :-(

Kochanie! BARDZO Tobie gratuluję i jestem z Ciebie dumna z wielu powodów. 
Przede wszystkim dlatego, że wiem iż w pewnym sensie stawiasz czoła własnym słabościom, słabościom własnego ciała... :-* 

Był z nami Młody, który lubi takie imprezy.
Po uściskaniu Jacka i odczekaniu chwili aż zapakuje się do autokaru, poszliśmy do Lidla, gdzie kupiłam paczkę delicji, pożarliśmy ją i ruszyliśmy na poznawanie Tczewa :-)
Zaczęliśmy od obejrzenia miejsca, gdzie biegacze mieli zakończyć swój bieg ;-)



A skończyło się na rzuceniu okiem na wieże ciśnień...


wiatraczek... trochę niszczejący :-/



obejrzeniu amfibii :-o



no ja bardziej z dołu niż z góry ;-P

Na koniec spaceru (który w sumie wyniósł 10 km) weszliśmy do Media jakiegoś tam, poszperać w nowinkach elektronicznych ;-p
O 12.33 byliśmy z powrotem na mecie (widać nas na górce)


Nie chciałam aby Jacek czuł się rozczarowany moją nieobecnością (no, że się zagapiłam i nie zdążyłam fotki zrobić umęczonemu człowiekowi :-D)
Gdy dochodziła 13 wiedziałam, że złamanie 2 godzin pozostanie w Jackowej sferze marzeń...
I przypomniał mi się mój półmaraton, który biegłam aby przebiec, nie zakładając ŻADNYCH limitów czasowych!!!
Piękne to były czasy...
Jacek wbiegł o tej co wbiegł, dla mnie to nie miało znaczenia. Cieszyłam się gdy go zobaczyłam i mogłam z całych sił uściskać zaraz po przekroczeniu linii mety :-D
Na wielkich masówkach byłoby to niemożliwe, gdyż tam izoluje się osoby postronne od biegaczy...

Po biegu Jacek posilił się grochówą i drożdżówą. Wróciliśmy do auta, zjedliśmy nasz makaron zabrany z domu, żeby kasy nie tracić bez sensu, Jacek się przebrał i ruszyliśmy na kolejny spacer po Tczewie :-)
Trafiły się nam jakieś stare mury obronne


w końcu historia Tczewa sięga XIII wieku.
I Skwer Tczewskich Kolejarzy




Poczytałam z panem Romanem Landowskim :-)


Rzut oka na niekończące się torowisko... jakby droga do nikąd, po marzenia, które są niczym...
Po prostu są do spełniania :-)


Ponad stupięćdziesięcioletni most kolejowo-drogowy




Schody, dobre do ćwiczeń skipów i mięśni pośladków ;-P


A na końcu... Pani Jesień :-)


W tym wszystkim zabrakło... słońca!!! ale dzień był pełen wrażeń i miłych wspomnień, na pewno dla naszej dwójki, a może i trójki :-)
Wiem jedno, nawet jeśli towarzyszenie Jackowi w jego biegach jest dla mnie bardzo bolesne z racji własnej niemocy, to i tak towarzyszyć mu będę!
Zawsze!



Grażyna i Jacek

23 października 2014

Przed próbą generalną.

Jacek:
Wujek (czyli ja :-P) z prawie 13- sto letnim Młodym, w sobotnie przedpołudnie pobiegł w III Wojewódzkim Biegu Doliną Raduni na 5 km, a dokładnie 5km i 200m,  ze Straszyna , gdzie akurat przebywamy, do Juszkowa.


To była najtrudniejsza trasa jaką do tej pory biegłem. Góralem nie jestem i 2 długie i strome podbiegi wykończyły mnie do tego stopnia, że dobiegając do szczytu ledwo już człapałem zamiast biec, za to na zbiegach próbowałem nadrobić.
Pomimo nazwy "wojewódzki" był to bieg regionalny. Nie wiem ile osób się zapisało ale na metę dotarło 138.
Zaraz po starcie "wyrwałem do przodu mijając "tłum" poboczem, gdyż za kilkaset metrów był bardzo wąski przesmyk, którym trzeba by się było przeciskać, czekając na swoja kolej, Młody pobiegł za mną. Na pierwszym kilometrze wyprzedziło nas sporo biegaczy, za to już do samej mety biegłem samotnie goniąc biegacza przede mną oddalonego dobre 10 m, za sobą kroków też nie słyszałem. Kamil mi się zgubił po drodze.
Pierwszy prawie kilometrowy podbieg umęczył mnie trochę i wybił z rytmu, za to na zbiegu gnałem ile sił aż do kolejnej górki. Tu już wspięcie się na szczyt doprowadziło mnie prawie do padania na nos. Kolejny zbieg już nie był taki szybki ale próbowałem trzymać tempo bo usłyszałem za plecami kolejnego biegacza. Przez około półtora km biegł za mną lecz niestety na 500 m przed metą wyprzedził mnie i osobę przede mną i wbiegł o 13 sek szybciej. Przed samą metą zrównałem się z panem którego goniłem cały bieg, by wbiec jednocześnie, lecz pan już 2 metry przed metą, zaczął wyhamowywać i wbiegłem na metę o krok przed nim z czasem 24:23 i sekundę szybciej.



Młody pomimo swojej życiówki lepszej o 1:34 min, dobiegł dopiero 2 min za mną, widać góralem też nie jest i te górki zrobiły swoje.


Na mecie prócz medalu



była jeszcze miseczka "swojskiego" żurku, prawdopodobnie z torebki :)


Podsumowując: impreza mi się podobała, a bieg był dobrym treningiem na siłę biegową.

Grażyna:
Moja rola zaczęła się od odebrania Jacka po pracy rano (autem), spod bramy firmy, aby jak najszybciej mógł trafić do domu (do łóżka). Jacek kończył pracę o 7 (po 24 godz), a bieg zaczynał się o 10.30. Następnie razem z Kamilem poszłam opłacić bieg i odebrać nr startowy.
Ok 9.30 podreptaliśmy wszyscy razem na start, gdzie zostawiłam chłopców zabierając ich kurki i z wielkim bagażem powędrowałyśmy z Lusią na metę. Trasa super podbiegowa! Nawet pomyślałam sobie, że nie wiem czy miałabym ochotę ją przebiec...
Przeszłam ją coś w ok 50 min, a dochodząc do celu zauważyłam pierwszego biegacza. Jego czas to trochę ponad 15 min :-) Spacer jest jeszcze lepszy niż bieg (czasami!) bo więcej się widzi :-)




Tylko słońca zabrakło...
Czekałyśmy z psicą na Jacka i Kamila i pierwszy raz nie poczułam tak do końca tej atmosfery biegowej... chyba psychicznie odcięłam się od tego świata i CHYBA mi z tym dobrze.


Obie z Lusią sporo miałyśmy tego dnia w nogach\łapach :-) Ja coś ok 20 km, ona 15...
Jej relaks wyglądał bajecznie :-D



Jacek:
W dniu wczorajszym zrobiłem 10 kilometrowy trening dla przyjemności ;-) a w niedzielę kolejny bieg. Taki mały sprawdzian...
Relacja po biegu.

21 października 2014

Damroka.

"Damroka - córka Świętopełka, która postawiła kościół w Chmielnie, zmarła 25 maja 1224r.
Ten zapis w księdze klasztoru żukowskiego to jedyny historyczny dowód, że istniała naprawdę.
Nie wiadomo czy była ona córką Świętopełka II gdańskiego, czy też Świętopełka księcia na Sławnie. Nieznany jest również jej stan cywilny choć istnieją podejrzenia, iż była żoną Subisława II, jednak legendy podkreślają jej niechęć do małżeństwa.

Najbardziej znana z legend o Damroce opowiada, że mieszkała ona w zamku koło Chmielna. Niezwykle urodziwa księżniczka była osobą samotną, a towarzystwa dotrzymywała jej jedynie służka, która obdarzona była tajemną mocą. Pewnego razu na gród napadł rycerz-rozbójnik, który porywając Damrokę chciał ją zmusić do ślubu. Nim jednak uwięziona w wieży zamku księżniczka mu uległa, jej stara służka użyła swej czarodziejskiej mocy i zesłała na zamek rycerza straszliwą burzę. W tej burzy, ku wieży z Damroką, nadleciały dwa wspaniałe łabędzie, które uniosły uwięzioną z powrotem do Chmielna.
Gdy o wszystkim dowiedział się ojciec księżniczki Świętopełk, ogromnie się rozgniewał i nakazał zrównać z ziemią zamek zbójeckiego rycerza."

Skąd Damroka i legenda o niej u nas?
Trochę z miłości do legend, ale głównie z powodu przedwczorajszego dnia (19.10.)
Powszechnie wiadomo, że zbliżają się wybory i włodarze miast, miasteczek i wsi prześcigają się w pomysłach jak przeciągnąć wyborców na swoją stronę.
Gdańsk i jego prezydent nie odstają od reszty :-)
Od ponad roku trwa tu budowa tunelu pod martwą Wisłą


i pomijając aspekty polityczne oraz pytania typu "czy potrzebny?" i zjadliwe komentarze internautów (wiecznie ze wszystkiego niezadowolonych i krytykujących WSZYSTKICH i WSZYSTKO!) potraktowaliśmy wycieczkę jako kolejną ciekawostkę.
Osobiście dzień uważamy za interesujący, zobaczyliśmy coś, czego na co dzień zobaczyć się nie da.
Nie jesteśmy inżynierami, ani nikim takim, kto mógłby technicznie rozwodzić się na temat budowy tuneli, dróg czy mostów, ale słuchając tego co opowiadano, zajmując ludzi, przed wejściem do tunelu (wpuszczano grupkami), oboje jesteśmy pod dużym wrażeniem.




I znowu nasuwa się pytanie: skąd w tym wszystkim legenda o Damroce? A no stąd, że dla tej potężnej maszyny TBM, zwanej również gdańskim kretem, szukano odpowiedniej nazwy, koniecznie żeńskiej, bo tak nakazuje tradycja. Imion było kilka na które głosowali internauci.
Uznano, że Damroka to idealne imię, gdyż księżniczka lubiła samotność, a maszyna pod ziemią dużego towarzystwa raczej mieć nie mogła :-)







TBM to maszyna  pracująca 24 godziny na dobę, o wysokości czteropiętrowego bloku i wadze 2200 ton. Wgryzając się w ziemię, sama układała wielkie betonowe bloki, a po ułożeniu okręgu odpychała się i zaczynała od początku. Zużywające się części wymieniali nurkowie, a po skończonej pracy korzystali z komór dekompresyjnych  wbudowanych w Damroce. O technicznej stronie pracy TBM można poczytać w necie, więc sobie daruję, ale zaskoczyła mnie informacja o Polskiej ekipie tam pracującej, która "osłabła", a prace do końca ciągnęli Hiszpanie. Szkoda, bo przecież mamy świetnych fachowców, więc tak naprawdę nie wiemy co się wydarzyło...

Dzień otwarty trwał od godz 10 do 14, ludzi było multum, a przed samym wejściem informacja, że nie wolno w tunelu palić papierosów, trzeba patrzeć pod nogi i... nie wolno wchodzić ze zwierzętami :-o
A my z Luśką!



Wpadliśmy na pomysł żeby wpakować ją do plecaka i może uda się przemycić...
Jacek osłaniał jej głowę i tak przeciskając się w tłumie szliśmy przed siebie. W połowie drogi doszliśmy do wniosku, że przecież już nas nie zawrócą ;-)

(jakość foty masakryczna, ale....) 

Udało się przejść i mieliśmy radochę, że żadne z nas nie musiało rezygnować z wycieczki.
Zresztą! my nie WPROWADZALIŚMY psa, my ją wnosiliśmy :-P


Fajny był efekt ujrzenia światełka w tunelu, wyobraźnia zadziałała :-)


Po wyjściu spod Wisły postanowiliśmy zrobić sobie spacer na Starówkę.

 (raz pod Wisła a za chwilę nad nią :-D)


Pogoda była cudna, więc co to dla nas 6 km marszu :-p
Posiedzieliśmy nad Motławą,



zajrzałam do Manufaktury Słodyczy (sama)




(chyba tak to się nazywa), rzuciłam okiem między uliczki... :-)


posłuchaliśmy Warszawskiego Kataryniarza, którego pamiętam jeszcze z dzieciństwa.
Przynajmniej wygląda tak samo :-)


W Galerii Handlowej Madison zafascynowały mnie malowidła ścienne



Wreszcie skierowaliśmy się nad morze...


 


Cudowne miejsce do ładowania baterii :-)  a jeśli kiedyś mówiłam, że morza nie lubię to kłamałam!!!
I w ten sposób nasz dzień dobiegł końca. Było CUDNIE!!!  :-D





Grażyna i Jacek